Recenzje
Pełna MOC możliwości
„Wszystko jest możliwe. Jednak to, że można coś zrobić, nie oznacza, że należy to zrobić. Dlatego ze zbioru różnych możliwości wybieram te, które czuję gdzieś w sercu, ponieważ tylko wtedy mam poczucie, że nadaję swojemu życiu sens”. Recenzja książki Jacka Walkiewicza: „Pełna MOC możliwości”. Natalia Nóżka [czerwiec, 2014].
Długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki… sesja, praca magisterska, praca zawodowa. Kiedy już doba cudownie się „wydłużyła” i byłam w pełni gotowa, by rozpocząć lekturę lektury J. Walkiewicza, nie mogłam się od niej oderwać…
Po przeczytaniu pierwszej strony, wiedziałam, że to nie jest książka, którą powinno się przeczytać jednym tchem. To zdecydowanie treści, które trzeba dzielić, dozować po kilka/kilkanaście stron, a później kontemplować, cieszyć się każdym słowem. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie. Wielu w pewnym momencie powie: to o mnie, miałem/am tak samo.
Autorowi nieobce są uczucia, takie jak strach przed realizacją marzeń, pojmowanie szczęścia i sukcesu, waga podejmowanych decyzji. Z każdą stronicą lektury czytelnik uświadamia sobie, ze nie jest sam z niewiarą w swoje możliwości, z obawami związanymi z realizowaniem swoich pasji, oraz niepewnością przed podejmowaniem decyzji, związanej zazwyczaj z wypowiedzeniem jednego, krótkiego słowa: „tak”, które otworzy drogę w nieznane.
Jacek Walkiewicz przypomina, że realizowanie marzeń i planów, jest decyzją, na którą to MY mamy wpływ, bo leży ona w naszych MOŻLIWOŚCIACH. Pokazuje, że tylko życie pełne pasji i przeżyte z pasją, może być warte życia.
Nieczęsto zdarza mi się, że recenzując pozycję książkową, chciałabym opisać każdą stronicę, zacytować niemal większość akapitów. Ta wyjątkowa lektura pomaga poukładać w głowie wiele spraw, zmienia podejście do postrzegania sukcesu. Ludzie zbyt często osiąganie sukcesów przypisują przypadkowi lub zbiegom okoliczności, a nie odwadze w podjęciu ryzyka, uporowi a przede wszystkim wierze w marzenia.
Polecam tę niezwykłą lekturę osobom, które na ten moment swojego życia poszukują ogromnej dawki motywacji.
Długo zwlekałam z przeczytaniem tej książki… sesja, praca magisterska, praca zawodowa. Kiedy już doba cudownie się „wydłużyła” i byłam w pełni gotowa, by rozpocząć lekturę lektury J. Walkiewicza, nie mogłam się od niej oderwać…
Po przeczytaniu pierwszej strony, wiedziałam, że to nie jest książka, którą powinno się przeczytać jednym tchem. To zdecydowanie treści, które trzeba dzielić, dozować po kilka/kilkanaście stron, a później kontemplować, cieszyć się każdym słowem. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie. Wielu w pewnym momencie powie: to o mnie, miałem/am tak samo.
Autorowi nieobce są uczucia, takie jak strach przed realizacją marzeń, pojmowanie szczęścia i sukcesu, waga podejmowanych decyzji. Z każdą stronicą lektury czytelnik uświadamia sobie, ze nie jest sam z niewiarą w swoje możliwości, z obawami związanymi z realizowaniem swoich pasji, oraz niepewnością przed podejmowaniem decyzji, związanej zazwyczaj z wypowiedzeniem jednego, krótkiego słowa: „tak”, które otworzy drogę w nieznane.
Jacek Walkiewicz przypomina, że realizowanie marzeń i planów, jest decyzją, na którą to MY mamy wpływ, bo leży ona w naszych MOŻLIWOŚCIACH. Pokazuje, że tylko życie pełne pasji i przeżyte z pasją, może być warte życia.
Nieczęsto zdarza mi się, że recenzując pozycję książkową, chciałabym opisać każdą stronicę, zacytować niemal większość akapitów. Ta wyjątkowa lektura pomaga poukładać w głowie wiele spraw, zmienia podejście do postrzegania sukcesu. Ludzie zbyt często osiąganie sukcesów przypisują przypadkowi lub zbiegom okoliczności, a nie odwadze w podjęciu ryzyka, uporowi a przede wszystkim wierze w marzenia.
Polecam tę niezwykłą lekturę osobom, które na ten moment swojego życia poszukują ogromnej dawki motywacji.
Magazyn Tu i Teraz Natalia Nóżka
Kamyki w brzuchu
Prawdopodobnie jest to pierwszy raz, kiedy sięgnęłam po książkę psychologiczną. I tak jak wcześniej nie miałam kontaktu z tym gatunkiem, tak teraz stwierdzam, że chciałabym poznać więcej. Ale jak to się stało, że postanowiłam wypożyczyć tą powieść? Otóż, pałętając się między regałami w bibliotece dostrzegłam interesujący tytuł: Kamyki w brzuchu. Pomyślałam wtedy, o co może chodzić? O jakąś chorobę czy może kryje się za tym jakieś drugie dno? I nie pomyliłam się.
Książka jest napisana w pierwszej osobie, a głównym bohaterem jest dwudziestoośmioletni mężczyzna, którego imienia nie poznajemy, aż do końca. Osobiście już kilkakrotnie zastanawiałam się nad tym zabiegiem i wysunęło się z tego kilka teorii, a najbardziej prawdopodobną z nich jest to, że autor chciał przyczynić się do utożsamienia czytelnika z bohaterem. Nie powiem, ale wyszło mu to przerażająco dobrze.
,,W przypadku wielu pokus chodzi właśnie o moment poddania się, a nie o samą nagrodę. Po prostu lubimy ulegać słabościom.”
Nie dość, że mamy pełen wgląd w psychikę mężczyzny to powoli z każdym rozdziałem zaczynamy myśleć, czuć i rozumieć to co on przeżywa. Lecz na szczęście nie w pełni, tylko w jakimś ułamku. W pewnym momencie zauważyłam, że próbowałam rozwiązać zadanie jakim było zrozumienie w całości psychiki mężczyzny, ale do końca( nawet teraz) nie jestem w stanie jej pojąć.
Rozdziały w powieści są pisane przez jedną osobę, lecz raz poznajemy myśli i działania ośmioletniego chłopca, dzięki którym możemy zobaczyć co miało względny wpływ na to kim się stał, a za drugim razem jego dwudziestoletnią, starszą wersję. Rozdziały są pisane na przemian i po każdym skończeniu rozmyślań ośmiolatka możemy dostrzec połączenie z jego teraźniejszymi czynami.
,,Myślę, że mali chłopcy, którzy robią takie rzeczy jak ty, chowają wiele uczuć, które nie są ich winą. Tacy chłopcy po prostu potrzebują więcej troski. Emocje są trudne.”
Nie wątpliwie przyczyną jego problemów psychicznych jest matka. Matka, która chcąc postępować słusznie, została wraz z mężem rodziną zastępczą dla dzieci dotkniętych problemami w rodzinie. Między innymi, kiedy jedno z rodziców zaczyna mieć jakieś kłopoty w pracy lub pragnie rozwodu lub ogólnie w domu piszczy bieda, to opieka społeczna zabiera dziecko i oddaje tymczasowo, póki sprawa się nie rozwiąże, rodzinie zastępczej. Dlatego też nasz główny bohater wychowywany w środowisku, gdzie co chwilę pojawia się jakieś nowe dziecko, zaczyna czuć się samotnie, a nawet potrafi sobie wmówić, że to on jest adoptowany.
,, Razem to moje ulubione słowo.”
Jego zachowania wywoływały we mnie często szok, a nawet przerażenie. Sposób w jaki on postrzegał wszystkie rzeczy był trudny do zrozumienia, ale tak jak wspominałam, z czasem zaczynamy się w jakiejś części z nim identyfikować. Nie mówię, że mam jakieś problemy w rodzinie lub coś w tym stylu, tylko w jakiś sposób – może za pomocą empatii - potrafiłam poczuć to samo co on.
,,Nie istnieje coś takiego jak szczere współodczuwanie. Jest tylko pozorowana empatia. Jedynie okruchem siebie potrafimy czuć to, co odczuwa drugi człowiek.”
Gdy czytałam końcówkę książki nadal przeżywałam wiele zaskoczeń, ale potrafiłam również dostrzec nadzieję dla bohatera. Nadzieję, że jednak uda mu się przezwyciężyć trudności jakimi został obarczony jego umysł. Jednakże zakończenie powieści jest tak niepewne, że każdy czytelnik może sam sobie dopisać jak potoczą się losy mężczyzny.
Myślę, że Kamyki w brzuchu są książką wywołującą wiele tematów do dyskusji, ale tak to jest chyba z powieściami psychologicznymi oraz tymi, które naruszają trudne tematy. Mogę również przyznać, że jest to lektura ambitna, którą bez żadnych wątpliwości mogę polecić wszystkim prócz osobom, które są słabe psychicznie.
,,Nie można żyć prawdziwym życiem, jeżeli się go nie dzieli z drugim człowiekiem.”
Ognistastrzala.blogspot.com Ognista Strzała
Fotografia kulinarna dla blogerów
Książek poświęconych fotografii kulinarnej ostatnimi czas pojawiło się całkiem sporo na polskim rynku. Jeśli zaczynasz swoją przygodę z fotografią kulinarną lub szukasz wskazówek, jak robić lepsze zdjęcia, w tej książce znajdziesz wiele przydatnych wskazówek.
Matt Armendariz to amerykański fotograf, który swoje zdjęcia publikował w najpopularniejszych amerykańskich magazynach kulinarnych i tygodnikach, książkach kucharskich, a także w reklamach. Dzieli się więc swoją profesjonalną wiedzą w przystępny dla laika sposób.
Czym różni się ta książka od pozostałych o fotografii kulinarnej? Tu wiele miejsca zostało poświęcone oświetleniu, chyba kluczowemu parametrowi w fotografii i aspektowi, z którym wiele osób ma problem. Przy pomocy zdjęć i małych rysunków oddających ustawienie oświetlenia, w zrozumiały sposób pokazano, jak zmienia się światło zależnie od tego, kąta padania. Posługując się przede wszystkim światłem naturalnym i odbijając je, możemy osiągnąć świetne efekty. Możemy więc dostrzec, jak zmienia się nasze zdjęcie, zależnie od tego, jak je oświetlimy. Wiedząc już, jak prawidłowo oświetlić scenę, przechodzimy do trików, które sprawią, że prawidłowo oświetlone zdjęcia jeszcze zyskają. A to wszystko przy pomocy dodatków, które można znaleźć w każdym domu czy sklepie budowlanym. Jedyne czego mi brakuje, to dokładnych parametrów aparatu, jakie były ustawione podczas robienia zdjęcia.
Dowiemy się też sporo o stylizacji – jakie naczynia sprawdzają się na zdjęciach, jakie kolory talerzy wybierać, by dania wyglądały świeżo i apetycznie. Wiedząc to, przechodzimy do rozdziału o kompozycji, dzięki któremu dowiemy się o klasycznych regułach, jak komponować kadr. Bardzo przydatny jest też fragment, ukazujący jak kąt fotografowania zmienia sposób odbierania dań przez nasze oko. Dowiemy się w nim, jaki kąt najlepiej nadaje się dla fotografowania zupy, a jaki dla puree. To kolejny rozdział, w którym autor pokazuje różne warianty tego samego zdjęcia, zależnie od ustawień aparatu.
Oprócz tych tematów, Matt pisze też o ważnym w fotografii balansie bieli, postprodukcji i o sposobach, jak zabrać się za fotografowanie dań, które potem chcemy zjeść.
Mało natomiast uwagi autor poświęca głębi ostrości. Myślę, że o dlatego, że książka poświęcona jest bardziej dla początkujących, który zazwyczaj fotografują na automatycznych ustawieniach. Niektóre tematy mam wrażenie, zostały potraktowane dość zdawkowo – jak na przykład rozdział z poradami dla fotografów. Wiadomo, że każda scena jest inna, myślę jednak, że pewne ogólne porady dałoby się tu umieścić. Otrzymujemy natomiast porady typu „szanuj jedzenie”, „bądź kucharzem”, „bądź sobą i dzieli się tym, co robisz”.
Książka ilustrowana jest wieloma fotografiami, które same w sobie mogą być inspiracją nie tylko do stylizacji, ale i próbowania ustawień oświetlenia. Myślę, że dla osób, które wciąż jeszcze nie czują się pewnie w temacie fotografii i szukają wskazówek, jest to pozycja warta przeczytania.
Matt Armendariz to amerykański fotograf, który swoje zdjęcia publikował w najpopularniejszych amerykańskich magazynach kulinarnych i tygodnikach, książkach kucharskich, a także w reklamach. Dzieli się więc swoją profesjonalną wiedzą w przystępny dla laika sposób.
Czym różni się ta książka od pozostałych o fotografii kulinarnej? Tu wiele miejsca zostało poświęcone oświetleniu, chyba kluczowemu parametrowi w fotografii i aspektowi, z którym wiele osób ma problem. Przy pomocy zdjęć i małych rysunków oddających ustawienie oświetlenia, w zrozumiały sposób pokazano, jak zmienia się światło zależnie od tego, kąta padania. Posługując się przede wszystkim światłem naturalnym i odbijając je, możemy osiągnąć świetne efekty. Możemy więc dostrzec, jak zmienia się nasze zdjęcie, zależnie od tego, jak je oświetlimy. Wiedząc już, jak prawidłowo oświetlić scenę, przechodzimy do trików, które sprawią, że prawidłowo oświetlone zdjęcia jeszcze zyskają. A to wszystko przy pomocy dodatków, które można znaleźć w każdym domu czy sklepie budowlanym. Jedyne czego mi brakuje, to dokładnych parametrów aparatu, jakie były ustawione podczas robienia zdjęcia.
Dowiemy się też sporo o stylizacji – jakie naczynia sprawdzają się na zdjęciach, jakie kolory talerzy wybierać, by dania wyglądały świeżo i apetycznie. Wiedząc to, przechodzimy do rozdziału o kompozycji, dzięki któremu dowiemy się o klasycznych regułach, jak komponować kadr. Bardzo przydatny jest też fragment, ukazujący jak kąt fotografowania zmienia sposób odbierania dań przez nasze oko. Dowiemy się w nim, jaki kąt najlepiej nadaje się dla fotografowania zupy, a jaki dla puree. To kolejny rozdział, w którym autor pokazuje różne warianty tego samego zdjęcia, zależnie od ustawień aparatu.
Oprócz tych tematów, Matt pisze też o ważnym w fotografii balansie bieli, postprodukcji i o sposobach, jak zabrać się za fotografowanie dań, które potem chcemy zjeść.
Mało natomiast uwagi autor poświęca głębi ostrości. Myślę, że o dlatego, że książka poświęcona jest bardziej dla początkujących, który zazwyczaj fotografują na automatycznych ustawieniach. Niektóre tematy mam wrażenie, zostały potraktowane dość zdawkowo – jak na przykład rozdział z poradami dla fotografów. Wiadomo, że każda scena jest inna, myślę jednak, że pewne ogólne porady dałoby się tu umieścić. Otrzymujemy natomiast porady typu „szanuj jedzenie”, „bądź kucharzem”, „bądź sobą i dzieli się tym, co robisz”.
Książka ilustrowana jest wieloma fotografiami, które same w sobie mogą być inspiracją nie tylko do stylizacji, ale i próbowania ustawień oświetlenia. Myślę, że dla osób, które wciąż jeszcze nie czują się pewnie w temacie fotografii i szukają wskazówek, jest to pozycja warta przeczytania.
CZYTAMPIERWSZY.PL 2014-06-17
Sztuka rynkologii
Nie potrzeba zachęt ani starań – dobry produkt sprzedaje się sam. To pewnik czy wytarty slogan?
Sprawdzili to dziennikarze „Washington Post" na jednej ze stacji waszyngtońskiego metra. Postawili tam światowej sławy wirtuoza, który na skrzypcach wartych 4 mln dolarów grał przechodniom najpiękniejsze melodie świata. Przez 40 minut tego występu koło sławnego muzyka przeszło ponad tysiąc osób, z których sześć przystanęło, aby go posłuchać, a 20 rzuciło mu monety – razem 32 dolary. Oznacza to, że samodzielnie i bez podpowiedzi nie zawsze potrafimy dostrzec i docenić to, co jest tego warte. Czy wciąż należy wierzyć, że dobre sprzeda się samo?
To pytanie zadaje Jacek Kotarbiński, autor wydanej przez Helion książki „Sztuka rynkologii". Jego odpowiedź jest oczywiście negatywna, ale nie znaczy to, że publikacja pokazuje zalety marketingu. Wprost przeciwnie. Autor o współczesnych specach tej sztuki sprzedawania wyraża się źle. Dlatego że słowo „marketing" nabrało pejoratywnego znaczenia. Nie lubimy, gdy jesteśmy manipulowani, nagabywani, gdy nam się coś wciska i przekonuje, jaki dobry robimy interes. „Tak naprawdę to nie marketing oszukuje ludzi, ale ludzie oszukują innych, używając narzędzi marketingu" – pisze autor. I podkreśla, jak ważne są etyczne aspekty tej sztuki, do których musimy powrócić. Jako konsumenci nie jesteśmy już biernymi odbiorcami przekazu marketingowego. Internet daje nam siłę tworzenia i obalania marek. Firma musi nas słuchać i rozumieć nasze potrzeby. To oznacza, że w praktyce trzeba wyjść poza czysto instrumentalną formę marketingu i rozszerzyć jego rozumienie. Taką możliwość daje rynkologia – nowe pojęcie, które oznacza nie manipulację, ale sztukę kreowania wartościowych rynków i zarządzania nimi. „Jeśli wiesz, że oferujesz wartość, i chcesz stworzyć dla niej rynek, czyli zdobyć potrzebujących jej klientów, ulepszać ją dzięki dwustronnej komunikacji, to dobrze rozumiesz, jak będzie się zmieniał marketing XXI wieku" – pisze autor.
Sprawdzili to dziennikarze „Washington Post" na jednej ze stacji waszyngtońskiego metra. Postawili tam światowej sławy wirtuoza, który na skrzypcach wartych 4 mln dolarów grał przechodniom najpiękniejsze melodie świata. Przez 40 minut tego występu koło sławnego muzyka przeszło ponad tysiąc osób, z których sześć przystanęło, aby go posłuchać, a 20 rzuciło mu monety – razem 32 dolary. Oznacza to, że samodzielnie i bez podpowiedzi nie zawsze potrafimy dostrzec i docenić to, co jest tego warte. Czy wciąż należy wierzyć, że dobre sprzeda się samo?
To pytanie zadaje Jacek Kotarbiński, autor wydanej przez Helion książki „Sztuka rynkologii". Jego odpowiedź jest oczywiście negatywna, ale nie znaczy to, że publikacja pokazuje zalety marketingu. Wprost przeciwnie. Autor o współczesnych specach tej sztuki sprzedawania wyraża się źle. Dlatego że słowo „marketing" nabrało pejoratywnego znaczenia. Nie lubimy, gdy jesteśmy manipulowani, nagabywani, gdy nam się coś wciska i przekonuje, jaki dobry robimy interes. „Tak naprawdę to nie marketing oszukuje ludzi, ale ludzie oszukują innych, używając narzędzi marketingu" – pisze autor. I podkreśla, jak ważne są etyczne aspekty tej sztuki, do których musimy powrócić. Jako konsumenci nie jesteśmy już biernymi odbiorcami przekazu marketingowego. Internet daje nam siłę tworzenia i obalania marek. Firma musi nas słuchać i rozumieć nasze potrzeby. To oznacza, że w praktyce trzeba wyjść poza czysto instrumentalną formę marketingu i rozszerzyć jego rozumienie. Taką możliwość daje rynkologia – nowe pojęcie, które oznacza nie manipulację, ale sztukę kreowania wartościowych rynków i zarządzania nimi. „Jeśli wiesz, że oferujesz wartość, i chcesz stworzyć dla niej rynek, czyli zdobyć potrzebujących jej klientów, ulepszać ją dzięki dwustronnej komunikacji, to dobrze rozumiesz, jak będzie się zmieniał marketing XXI wieku" – pisze autor.
Rzeczpospolita Antoni Kowalik, 2014-06-16
Drugie oblicze Wall Street, czyli dlaczego odszedłem z Goldman Sachs
Ta książka wywołała za oceanem spore zamieszanie. Bo tyczy ona banku, który dziś uważany jest za symbol ogromnej chciwości i moralnego zepsucia całego Wall Street. Greg Smith, były pracownik banku Goldman Sachs pokazuje, jak bank, który przez lata interes klienta stawiał na pierwszym miejscu, przekształcił się w agresywnego gracza, który nieunikniony konflikt interesów wpisał w część swojej strategii. „Goldman w dalszym ciągu uczy swoich nowych analityków, że interesy naszych klientów są najważniejsze. Prawda jednak jest taka, że przymyka się oko na praktyki grania przeciwko interesom klientów" - pisze Smith. Co ciekawe, Smith opisuje też wątek, kiedy to pod koniec 2007 r. rząd Libii zainwestował przez Goldmana 1,3 mld dolarów. Jednak instrument , w który włożył pienią -dze, był tak skonstruowany, że Kaddafi niemal wszystko stracił. Faktem jest jednak, że amerykański bank nie zawahał się robić interesy z człowiekiem uznawanym przez Waszyngton za terrorystę. „Kiedy pytasz mnie: zyski czy reputacja, zawsze odpowiadam: zyski, bo reputację mogę później napra -wić" - tak opisuje to myślenie Smith.
kilka technik, jak rozbudzić w sobie zapał do realizowania postanowień.
1. W banku kluczowy byt rok2006, kiedy to układ sił w zarządzie zepchnął bankowość inwestycyjną na dalszy plan. Na szczyt wyniesiono Lloyda Blankfeina. Wtedy to klient coraz częściej stawał się drugą stroną transakcji, a nie - podmiotem, któremu należało jak najlepiej doradzać. Goldman występował też w roli współinwestora, np. podczas wartej 9 mld dol. fuzji NYSE z Archipelago Goldman pełnił rolę pośrednika, zarazem był też drugim udziałowcem Archipelago, a szefem NYSE był wówczas John Thain, były dyrektor w Goldmanie.
2. Smith opisuje też kulisy upadku funduszu Goldman Sachs Global Alpha. To skomplikowany matematyczny model, który skupował aktywa wycenianie poniżej ich wartości wewnętrznej oraz inwestował w zależności od zmiany ich wartości w czasie. Według Smitha za upadkiem funduszu, który przez lata przynosił bankowi ogromne zyski, stała duża liczba innych funduszy starających się stosować podobne strategie. Gdy na niepłynnym rynku wszystkie te fundusze zaczęły generować jednoczesne sygnały sprzedaży, doszło do załamania.
3. Sposobem na kryzys miały być tzw. słoniowe transakcje.
To dość skomplikowane produkty sprzedawane dużym funduszom. Słoniowe, bo za jednym razem miały przynosić do firmy ogromną gotówkę. Bank wyszedł z założenia, że im mniej przejrzysty produkt, tym więcej na nim zarobi. Zarabiali też klienci. Problem w tym, że bardzo trudno było zerwać taką umowę i niektórzy klienci banku byli przez to narażeni wręcz na ryzyko utraty płynności.
kilka technik, jak rozbudzić w sobie zapał do realizowania postanowień.
1. W banku kluczowy byt rok2006, kiedy to układ sił w zarządzie zepchnął bankowość inwestycyjną na dalszy plan. Na szczyt wyniesiono Lloyda Blankfeina. Wtedy to klient coraz częściej stawał się drugą stroną transakcji, a nie - podmiotem, któremu należało jak najlepiej doradzać. Goldman występował też w roli współinwestora, np. podczas wartej 9 mld dol. fuzji NYSE z Archipelago Goldman pełnił rolę pośrednika, zarazem był też drugim udziałowcem Archipelago, a szefem NYSE był wówczas John Thain, były dyrektor w Goldmanie.
2. Smith opisuje też kulisy upadku funduszu Goldman Sachs Global Alpha. To skomplikowany matematyczny model, który skupował aktywa wycenianie poniżej ich wartości wewnętrznej oraz inwestował w zależności od zmiany ich wartości w czasie. Według Smitha za upadkiem funduszu, który przez lata przynosił bankowi ogromne zyski, stała duża liczba innych funduszy starających się stosować podobne strategie. Gdy na niepłynnym rynku wszystkie te fundusze zaczęły generować jednoczesne sygnały sprzedaży, doszło do załamania.
3. Sposobem na kryzys miały być tzw. słoniowe transakcje.
To dość skomplikowane produkty sprzedawane dużym funduszom. Słoniowe, bo za jednym razem miały przynosić do firmy ogromną gotówkę. Bank wyszedł z założenia, że im mniej przejrzysty produkt, tym więcej na nim zarobi. Zarabiali też klienci. Problem w tym, że bardzo trudno było zerwać taką umowę i niektórzy klienci banku byli przez to narażeni wręcz na ryzyko utraty płynności.
Wprost Grzegorz Sadowski, 2014-06-16