Recenzje
Pokusy i łakocie. Niezbyt grzeczna rzecz o miłości
Tytuł książki zasugerował mi rzecz o: pragnieniach, ociekających czekoladą, skąpanych w karmelowym kremie, polanych puszystą, ręcznie ubijaną śmietaną, obsypanych prażonymi migdałami…w klimacie filmu Lasse Hallströma z 2001roku pt. „Czekoldada”.
Po lekturze, mam jednak mieszane uczucia. Powieść zabawna, szybko się czyta, wbrew pokaźnym rozmiarom, napisana prostym, dość wulgarnym językiem…no właśnie, stąd moje zmieszanie. O ile historia opowiedziane w tej książce, jest zabawna, romantyczna, pełna niespotykanych zbiegów okoliczności, to język, którym posługuje się autorka (a może to za sprawą polskiego tłumaczenia) jest dla mnie chwilami nie do przyjęcia. A już na pewno nie jest smaczny.
Historia jest wciągająca: młoda studentka-dziewica, za wszelką cenę chce być już tylko studentką i pragnie pozbyć się niechlubnego przyrostka na jednej z zakrapianych imprez… Niby dlaczego niechlubnego? Bohaterka nie tłumaczy. Wiemy tylko, że bycie cnotliwą, bardzo jej przeszkadza w kontaktach towarzyskich i uniemożliwia życie „w ogóle”…. Dalszy ciąg to pasmo sensacyjno-romantycznych zdarzeń okraszonych humorem, opisem erotycznych uniesień i dialogami rodem z filmu „Lejdis”, który uważam, za jeden z najgorszych polskich obrazów, ukazujących nowoczesną, młodą kobietę.
Ciekawym zabiegiem jest dwuosobowa narracja. Bardzo zabawne jest czytanie tej samej historii przedstawionej z dwóch różnych perspektyw: damskiej i męskiej, w tym wypadku.
Książka świetnie sprawdzi jako wakacyjna lektura dla osób szukających chwili odpoczynku od dzieci na plaży (które to, nawiasem mówiąc, bohaterka chce oddać Cyganom lub przykleić taśmą do łóżka, by mieć wreszcie czas dla siebie). Nie poleciłabym jej jednak dojrzewającej nastolatce.
Po lekturze, mam jednak mieszane uczucia. Powieść zabawna, szybko się czyta, wbrew pokaźnym rozmiarom, napisana prostym, dość wulgarnym językiem…no właśnie, stąd moje zmieszanie. O ile historia opowiedziane w tej książce, jest zabawna, romantyczna, pełna niespotykanych zbiegów okoliczności, to język, którym posługuje się autorka (a może to za sprawą polskiego tłumaczenia) jest dla mnie chwilami nie do przyjęcia. A już na pewno nie jest smaczny.
Historia jest wciągająca: młoda studentka-dziewica, za wszelką cenę chce być już tylko studentką i pragnie pozbyć się niechlubnego przyrostka na jednej z zakrapianych imprez… Niby dlaczego niechlubnego? Bohaterka nie tłumaczy. Wiemy tylko, że bycie cnotliwą, bardzo jej przeszkadza w kontaktach towarzyskich i uniemożliwia życie „w ogóle”…. Dalszy ciąg to pasmo sensacyjno-romantycznych zdarzeń okraszonych humorem, opisem erotycznych uniesień i dialogami rodem z filmu „Lejdis”, który uważam, za jeden z najgorszych polskich obrazów, ukazujących nowoczesną, młodą kobietę.
Ciekawym zabiegiem jest dwuosobowa narracja. Bardzo zabawne jest czytanie tej samej historii przedstawionej z dwóch różnych perspektyw: damskiej i męskiej, w tym wypadku.
Książka świetnie sprawdzi jako wakacyjna lektura dla osób szukających chwili odpoczynku od dzieci na plaży (które to, nawiasem mówiąc, bohaterka chce oddać Cyganom lub przykleić taśmą do łóżka, by mieć wreszcie czas dla siebie). Nie poleciłabym jej jednak dojrzewającej nastolatce.
wolowska.pl Marta Wołowska – Ciaś
Fotografia kulinarna dla blogerów
Nie musisz wybierać: fotografowanie albo jedzenie. Ten poradnik uczy, jak robić zdjęcia potraw tak szybko, aby nie zdążyły wystygnąć.
Klasyczna fotografia żywności to odmiana fotografii reklamowej, z całym jej „kłamstwem, które ma mówić ładną prawdę”, z pewnością jednak bez uwzględnienia faktycznego jedzenia tego, co się pstryka. Po części dzieje się tak dlatego, że smakowicie wyglądające potrawy czasem są niejadalne, a czasem nie ma w ogóle kie- dy zjeść, bo trzeba się spieszyć, nim produkt na stole, podgrzewany kilkoma lampami, przestanie wyglądać apetycznie. Fotografowanie zamiast jedzenia to podejście zawodowców, ale amator chciałby pogodzić jedno z drugim. I książka Matta Armendariza „Fotografia kulinarna dla blogerów” jest właśnie dla tych, którzy
chcą fotografować szybko i zaraz zjeść modela. To się da zrobić!
Żadnych fleszy! To jest zasadnicza zmiana podejścia: w poradniku Terry'ego Campbella praktycznie wszystkie zdjęcia były wykonane z użyciem wyrafinowanego oświetlenia studyjnego, a tutaj zakaz użycia lamp błyskowych jest podstawowym zaleceniem. Zamiast tego Matt Armendariz zaleca stosowanie światła zastanego i... pomysłowość. Owszem, autor często sugeruje użycie modyfikatorów światła, ale podpowiada tylko proste środki: białą kartkę w roli blendy lub czarny karton, który spełniał funkcję zastawki. Co istotne, wszystkie ujęcia robi się tutaj szybko: nie ma żmudnej stylizacji, przygotowań, wieloetapowych prób. Praktycznie fotografuje się „z marszu”, zanim potrawa zdąży wystygnąć. W książce oprócz dobrych ujęć możemy też obejrzeć kadry nieudane, będące efektem złej metody lub skutkiem błędów. Przy wielu zagadnieniach mamy rozrysowany schemat pokazujący pozycję aparatu względem fotografowanego motywu, z uwzględnieniem źródeł światła i modyfikatorów. Nie każdemu zdjęciu taki schemat towarzyszy, ale jest ich na tyle dużo, że można się nauczyć metody pracy. Warto zwrócić uwagę na rozdział podpowiadający, jak radzić sobie z trudnymi wizualnie potrawami: zupami, bezpostaciowymi papkami z ziemniaków czy ryżu, a także lodami i napojami.Potęga prostoty Metoda proponowana przez Armendariza opiera się na wykorzystaniu tego, co jest pod ręką, oraz intensywnym korzystaniu z pomysłowości. W restauracji należy wybierać stolik przy dużym oknie, a następnie zobaczyć, jak wygląda ta sama potrawa fotografowana pod światło, ze światłem z boku oraz oświetleniem tylnym. Zmień kąt patrzenia, zmień pozycję, ułóż talerz i sztućce – i pstrykaj. Dużo uwagi poświęca się w poradniku kompozycji, zwracając przede wszystkim uwagę na prostotę i klarowność aranżacji. Autor zwraca też uwagę na rekwizyty: talerze, sztućce, obrusy i serwetki, blaty stołów
– wszystko, co wpływa na elegancję i spójność stylistyczną fotografii. Porady proponowane przez Armendariza zastosować może każdy i prawie wszędzie. I na tym polega ta metoda – aby uczynić fotografię kulinarną dostępną dla każdego, bez długich przygotowań, tony sprzętu i zespołu asystentów. Owszem, takie podejście wiąże się z pewnymi ograniczeniami, ale to jest coś za coś - robimy najlepsze zdjęcia, jakie możemy, używając bardzo prostych środków i w ramach ograniczeń czasowych. Nie zrobimy w ten sposób efektownych ujęć reklamowych – gdyby dało się je robić tak prosto, nikt nie trudziłby się wysokobudżetowym podejściem studyjnym. Z tej książki nie nauczymy się tworzyć wizualnych arcydzieł ani fantastycznych kompozycji, ale powinniśmy opanować umiejętności pozwalające na udokumentowanie wizyty w restauracji albo
własnoręcznie ugotowanego obiadu w sposób elegancki i... smakowity.
Zieloni fotografują zielone W książce jest sporo informacji dla początkujących – od omówienia rodzajów aparatów cyfrowych, przez zagadnienia głębi ostrości, podstawy oświetlenia i balansu bieli, aż po obróbkowe abecadło. Dość zabawne, że autor najpierw omawia aparaty od smartfona po pełnoklatkową lustrzankę, a następnie zadaje sobie trud przekonania czytelnika, że wybór aparatu nie ma znaczenia. Zaawansowani fotografowie te strony tylko przekartkują, ale dla osób bardziej zainteresowanych kulinariami niż tworzeniem obrazu będą one przydatne. Niektóre z rad mogą zostać uznane za truizmy, ale co dla bardziej doświadczonych jest banałem, dla początkujących będzie odkryciem.
Klasyczna fotografia żywności to odmiana fotografii reklamowej, z całym jej „kłamstwem, które ma mówić ładną prawdę”, z pewnością jednak bez uwzględnienia faktycznego jedzenia tego, co się pstryka. Po części dzieje się tak dlatego, że smakowicie wyglądające potrawy czasem są niejadalne, a czasem nie ma w ogóle kie- dy zjeść, bo trzeba się spieszyć, nim produkt na stole, podgrzewany kilkoma lampami, przestanie wyglądać apetycznie. Fotografowanie zamiast jedzenia to podejście zawodowców, ale amator chciałby pogodzić jedno z drugim. I książka Matta Armendariza „Fotografia kulinarna dla blogerów” jest właśnie dla tych, którzy
chcą fotografować szybko i zaraz zjeść modela. To się da zrobić!
Żadnych fleszy! To jest zasadnicza zmiana podejścia: w poradniku Terry'ego Campbella praktycznie wszystkie zdjęcia były wykonane z użyciem wyrafinowanego oświetlenia studyjnego, a tutaj zakaz użycia lamp błyskowych jest podstawowym zaleceniem. Zamiast tego Matt Armendariz zaleca stosowanie światła zastanego i... pomysłowość. Owszem, autor często sugeruje użycie modyfikatorów światła, ale podpowiada tylko proste środki: białą kartkę w roli blendy lub czarny karton, który spełniał funkcję zastawki. Co istotne, wszystkie ujęcia robi się tutaj szybko: nie ma żmudnej stylizacji, przygotowań, wieloetapowych prób. Praktycznie fotografuje się „z marszu”, zanim potrawa zdąży wystygnąć. W książce oprócz dobrych ujęć możemy też obejrzeć kadry nieudane, będące efektem złej metody lub skutkiem błędów. Przy wielu zagadnieniach mamy rozrysowany schemat pokazujący pozycję aparatu względem fotografowanego motywu, z uwzględnieniem źródeł światła i modyfikatorów. Nie każdemu zdjęciu taki schemat towarzyszy, ale jest ich na tyle dużo, że można się nauczyć metody pracy. Warto zwrócić uwagę na rozdział podpowiadający, jak radzić sobie z trudnymi wizualnie potrawami: zupami, bezpostaciowymi papkami z ziemniaków czy ryżu, a także lodami i napojami.Potęga prostoty Metoda proponowana przez Armendariza opiera się na wykorzystaniu tego, co jest pod ręką, oraz intensywnym korzystaniu z pomysłowości. W restauracji należy wybierać stolik przy dużym oknie, a następnie zobaczyć, jak wygląda ta sama potrawa fotografowana pod światło, ze światłem z boku oraz oświetleniem tylnym. Zmień kąt patrzenia, zmień pozycję, ułóż talerz i sztućce – i pstrykaj. Dużo uwagi poświęca się w poradniku kompozycji, zwracając przede wszystkim uwagę na prostotę i klarowność aranżacji. Autor zwraca też uwagę na rekwizyty: talerze, sztućce, obrusy i serwetki, blaty stołów
– wszystko, co wpływa na elegancję i spójność stylistyczną fotografii. Porady proponowane przez Armendariza zastosować może każdy i prawie wszędzie. I na tym polega ta metoda – aby uczynić fotografię kulinarną dostępną dla każdego, bez długich przygotowań, tony sprzętu i zespołu asystentów. Owszem, takie podejście wiąże się z pewnymi ograniczeniami, ale to jest coś za coś - robimy najlepsze zdjęcia, jakie możemy, używając bardzo prostych środków i w ramach ograniczeń czasowych. Nie zrobimy w ten sposób efektownych ujęć reklamowych – gdyby dało się je robić tak prosto, nikt nie trudziłby się wysokobudżetowym podejściem studyjnym. Z tej książki nie nauczymy się tworzyć wizualnych arcydzieł ani fantastycznych kompozycji, ale powinniśmy opanować umiejętności pozwalające na udokumentowanie wizyty w restauracji albo
własnoręcznie ugotowanego obiadu w sposób elegancki i... smakowity.
Zieloni fotografują zielone W książce jest sporo informacji dla początkujących – od omówienia rodzajów aparatów cyfrowych, przez zagadnienia głębi ostrości, podstawy oświetlenia i balansu bieli, aż po obróbkowe abecadło. Dość zabawne, że autor najpierw omawia aparaty od smartfona po pełnoklatkową lustrzankę, a następnie zadaje sobie trud przekonania czytelnika, że wybór aparatu nie ma znaczenia. Zaawansowani fotografowie te strony tylko przekartkują, ale dla osób bardziej zainteresowanych kulinariami niż tworzeniem obrazu będą one przydatne. Niektóre z rad mogą zostać uznane za truizmy, ale co dla bardziej doświadczonych jest banałem, dla początkujących będzie odkryciem.
Digital Foto Video Piotr Dębek
Na zdrowie! Jak osiągnąć harmonię ciała, ducha i umysłu
Pokrewny poradnik wydawnictwa Sensus - „Na zdrowie! Jak osiągnąć harmonię ciała, ducha i umysłu" to wykładnia dra Jana Pokrywki i Filipa Żurakowskiego, zachęcających, by zatrzymać się podczas codziennego zabiegania i zastanowić nad własnym życiem, zdrowiem, stanem ducha i hierarchią wartości. Autorzy książki pokazują, że można żyć inaczej - lepiej, wolniej, zdrowiej. Że można wyznaczyć sobie jasne cele, unikać tego, co nam szkodzi, dobrze wykorzystywać czas i cieszyć się każdym dniem. Znajdujemy tu rozdziały dotyczące zdrowia, właściwej diety oraz znaczenia psychiki człowieka dla zachowania świetnej formy fizycznej. Dowiadujemy się, jak ważne są radość i ciekawość świata, jak realizować istotne cele oraz zdobywać wiedzę duchową.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI 2014-07-21
Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka
Nie oszukujmy się, nawet niewielki bałagan wokół nas - męczy. Bałagan fizyczny, ale i psychiczny, gdy spóźniamy się, nie umiemy uporządkować osobistych spraw czy położyć spać przed północą, W uporządkowaniu życia pomocny nam może być poradnik wydawnictwa Sensus/Helion „Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka". Leo Babauta nawołuje: „Przestań konsumować i zacznij wreszcie żyć!". I warto go posłuchać. Autor - sam zdeklarowany minimalista - pokazuje, że dom nie musi przypominać wielkiego składu zbędnych bubli a zadowolenie można czerpać z tego co się ma a nie z pożądania kolejnych rzeczy.
Uczy nas tego, jak uprość swój dzień i walczyć z bałaganem w domu, w komputerze, podczas podróży i w każdej innej życiowej sytuacji. Udowadnia, że dzięki temu zyskujemy więcej wolności, czasu, zdrowia i miejsca na to, co naprawdę się liczy.
Uczy nas tego, jak uprość swój dzień i walczyć z bałaganem w domu, w komputerze, podczas podróży i w każdej innej życiowej sytuacji. Udowadnia, że dzięki temu zyskujemy więcej wolności, czasu, zdrowia i miejsca na to, co naprawdę się liczy.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI 2014-07-21
Barszcz ukraiński
Świat się zmienia, a wraz z nim oligarchowie
Gdy zaczynałam czytać tę książkę, było już po Majdanie i po wcześniejszych wyborach prezydenckich na Ukrainie. Gdy ją skończyłam – samolot malezyjskich linii lotniczych rozbił się na terytorium ukraińskim (a może to już terytorium rosyjskie, bo w końcu rządzą tam separatyści?). Gdzieś pomiędzy jest prawda i kraj, o którym napisał polskich dziennikarz, który spędził na Ukrainie kilka lat życia zawodowego.
„Barszcz ukraiński” pomaga w lepszym zrozumieniu tego, co spowodowało, że ludność zebrała się w Kijowie na Majdanie, że doprowadziła do wcześniejszych wyborów prezydenckich, że wreszcie przestała zrównywać język rosyjski z językiem ukraińskim we własnym kraju oraz odwołała zmiany w konstytucji, które wprowadził znienawidzony prezydent. To się już stało. Dzięki tej książce można poznać dualizm językowy, jaki dotyka większość Ukraińców, tłumaczenie niektórych zachowań oligarchów, wyjaśnienie dlaczego na Ukrainie praktycznie się nie tworzy własnych filmów i nie wydaje książek po ukraińsku. Zastanawiające, dlaczego tak się dzieje? Dla Polaków to nie do pomyślenia, aby w Polsce miał obowiązywać jakikolwiek drugi język, który byłby równie – prawnie - uprzywilejowany. Trudno także zrozumieć, dlaczego miałoby nie być książek w języku ojczystym, dlaczego nie miałoby być stacji telewizyjnych, programów czy filmów.
A jednak jest to możliwe. Ta książka tłumaczy także fenomen popsy (to akurat fascynacja muzyczna), wyjaśnia, dlaczego oligarchowie nie przejmują mediów (bo media to nie biznes, a ich nie interesuje propaganda, a zarabianie pieniędzy) i dlaczego zdecydowali się oni wspomóc kraj w organizacji EURO2012. Bo to właściwie bogaci biznesmeni finansowali stadiony, lotniska, remonty, a czasem także drogi, choć miało to robić w większości państwo.
Sporo miejsca autor poświęca także na wyjaśnienie fenomenu „rodziny” Janukowycza oraz jego politycznego otoczenia. Akurat ta część opowieści jest doskonałym tłem politycznym do tego, co się wydarzyło już po wydaniu książki, bo przecież życie dopisuje samo ciąg dalszy do każdej historii. I chociaż nikt nie przewidział aneksji Krymu, to jednak rosyjskojęzyczny wschód kraju usiłował być niezależny niemal od zawsze. Równie ciekawy może być ukraiński sentyment za Związkiem Radzieckim i tym wszystkim, co sobą reprezentował, bo to był okres dobrobytu, choć nieco ograniczonego, także w ukraińskiej republice radzieckiej.
Jest też rozdział o Wołyniu.
Prawdziwym plastrem i miodem na serce jest rozdział, w którym Ukraińcy mówią o tym, co cenią w Polsce i Polakach, na które nasze narodowe cechy zwracają uwagę w sensie pozytywnym oraz dlaczego cenią polską kulturę, a w niektórych przypadkach – dlaczego mówią po polsku.
A czytelnikom się należy prawdziwy barszcz ukraiński, podawany na Ukrainie z dodatkiem śmietany.
Gdy zaczynałam czytać tę książkę, było już po Majdanie i po wcześniejszych wyborach prezydenckich na Ukrainie. Gdy ją skończyłam – samolot malezyjskich linii lotniczych rozbił się na terytorium ukraińskim (a może to już terytorium rosyjskie, bo w końcu rządzą tam separatyści?). Gdzieś pomiędzy jest prawda i kraj, o którym napisał polskich dziennikarz, który spędził na Ukrainie kilka lat życia zawodowego.
„Barszcz ukraiński” pomaga w lepszym zrozumieniu tego, co spowodowało, że ludność zebrała się w Kijowie na Majdanie, że doprowadziła do wcześniejszych wyborów prezydenckich, że wreszcie przestała zrównywać język rosyjski z językiem ukraińskim we własnym kraju oraz odwołała zmiany w konstytucji, które wprowadził znienawidzony prezydent. To się już stało. Dzięki tej książce można poznać dualizm językowy, jaki dotyka większość Ukraińców, tłumaczenie niektórych zachowań oligarchów, wyjaśnienie dlaczego na Ukrainie praktycznie się nie tworzy własnych filmów i nie wydaje książek po ukraińsku. Zastanawiające, dlaczego tak się dzieje? Dla Polaków to nie do pomyślenia, aby w Polsce miał obowiązywać jakikolwiek drugi język, który byłby równie – prawnie - uprzywilejowany. Trudno także zrozumieć, dlaczego miałoby nie być książek w języku ojczystym, dlaczego nie miałoby być stacji telewizyjnych, programów czy filmów.
A jednak jest to możliwe. Ta książka tłumaczy także fenomen popsy (to akurat fascynacja muzyczna), wyjaśnia, dlaczego oligarchowie nie przejmują mediów (bo media to nie biznes, a ich nie interesuje propaganda, a zarabianie pieniędzy) i dlaczego zdecydowali się oni wspomóc kraj w organizacji EURO2012. Bo to właściwie bogaci biznesmeni finansowali stadiony, lotniska, remonty, a czasem także drogi, choć miało to robić w większości państwo.
Sporo miejsca autor poświęca także na wyjaśnienie fenomenu „rodziny” Janukowycza oraz jego politycznego otoczenia. Akurat ta część opowieści jest doskonałym tłem politycznym do tego, co się wydarzyło już po wydaniu książki, bo przecież życie dopisuje samo ciąg dalszy do każdej historii. I chociaż nikt nie przewidział aneksji Krymu, to jednak rosyjskojęzyczny wschód kraju usiłował być niezależny niemal od zawsze. Równie ciekawy może być ukraiński sentyment za Związkiem Radzieckim i tym wszystkim, co sobą reprezentował, bo to był okres dobrobytu, choć nieco ograniczonego, także w ukraińskiej republice radzieckiej.
Jest też rozdział o Wołyniu.
Prawdziwym plastrem i miodem na serce jest rozdział, w którym Ukraińcy mówią o tym, co cenią w Polsce i Polakach, na które nasze narodowe cechy zwracają uwagę w sensie pozytywnym oraz dlaczego cenią polską kulturę, a w niektórych przypadkach – dlaczego mówią po polsku.
A czytelnikom się należy prawdziwy barszcz ukraiński, podawany na Ukrainie z dodatkiem śmietany.
Wirtualna Polska Agnieszka Pogorzelska