Recenzje
Czytaj dwa razy szybciej!
Raczej nieczęsto zdarza mi się czytać poradniki, ale opcja czytania dwa razy szybciej wydała mi się bardzo kusząca, do tego autorem jest dość kojarzony z hasłem „szybkie czytanie” Marcin Matuszewski. Postanowiłam więc zaryzykować! Oto pierwsza recenzja poradnika, która ukazuje się na moim blogu. Czy ta pozycja pozwoli nam dwa razy szybciej pochłaniać wielkie stosy książek? Sprawdźcie!
144 strony to w mojej opinii atut, który pozwoli zajrzeć do książki tym, którzy nie mają zbyt wiele czasu na czytanie (i dlatego właśnie chcą nauczyć się szybkiego czytania). Zależnie od chęci pochłonięcia, możecie rozprawić się z nią natychmiastowo lub tak jak ja – ze spokojem po 40 stron dziennie, wtedy lektura poradnika jest całkiem przyjemną pauzą od akurat czytanej książki z fabułą. W dalszej części wytłumaczę dlaczego właśnie tak postanowiłam czytać.
Na dobry początek zaczynamy tekstem, którego zadaniem jest sprawdzenie jakie jest aktualne tempo naszego czytania. Oprócz książki musimy zaopatrzyć się również w stoper, ja korzystałam z takiego w telefonie. Mój wynik to ponad 180 słów na minutę. Mieszczę się więc w przeciętnym tempie dorosłego człowieka (180-250 słów na minutę).
Następnie przechodzimy do wielu przeróżnych ćwiczeń jak czytanie ze wskaźnikiem, poszerzanie swojego pola widzenia, piramidki i wiele innych. Jest tutaj naprawdę dużo ćwiczeń, mniej informacji na temat samego szybkiego czytania. To chyba była rzecz, z której jestem najbardziej zadowolona. Nie chciałam czytać długich wywodów o tym czym jest szybkie czytanie (mogę przecież przeczytać esencję w internecie), chciałam się go po prostu nauczyć i właśnie to może nam zaoferować ta książka, za to będę ją najbardziej polecać.
Jako, że na co dzień nie korzystam z poradników, ilość ćwiczeń wydawała mi się przytłaczająca jak na jeden dzień. Na początku tak właśnie próbowałam się z nim rozprawić, ale po 10tej stronie ćwiczenia polegającego wciąż na tym samym zaczęłam się nudzić. Postanowiłam codziennie, po troszku poznawać tajniki szybkiego czytania i tak polecam zrobić większości. Pewnym minusem było dla mnie również formatowanie książki, ponieważ czytając na czytniku część ćwiczeń po prostu się rozjeżdża, ale nie jest znowu tak najgorzej – idzie sobie poradzić.
I jak rezultaty? Przyznaję, że patenty i ćwiczenia opisane w tej niewielkiej książeczce prawie podwoiły szybkość mojego czytania! Ze 180 słów na minutę przeskoczyłam na 320! Czyli faktycznie to wszystko działa, ale uważam, że najbardziej umiejętność ta przyda mi się podczas przeglądania artykułów naukowych, których używam do napisania pracy magisterskiej. Kiedy czytam powieści, stawiam jednak na czytanie razem z narratorem (które teraz i tak będzie nieco szybsze), tak aby dobrze wczuć się w klimat książki. W końcu czytam dla odprężenia i przyjemności, tak aby coś zapamiętać. Nie tylko dla pochwalenia się wielkością mojego stosu, chociaż przy nudniejszych książkach super szybkie czytanie będzie genialnym wyjściem.
Oceniam jako dobrą i polecam wszystkim, którzy próbują podnieść swoje tempo czytania, a nie natrafili jeszcze na dobrą pozycję z tego tematu. Mimo małych przeciwności polecam również gorąco w ebooku, ponieważ nie brakuje promocji na ten tytuł!
144 strony to w mojej opinii atut, który pozwoli zajrzeć do książki tym, którzy nie mają zbyt wiele czasu na czytanie (i dlatego właśnie chcą nauczyć się szybkiego czytania). Zależnie od chęci pochłonięcia, możecie rozprawić się z nią natychmiastowo lub tak jak ja – ze spokojem po 40 stron dziennie, wtedy lektura poradnika jest całkiem przyjemną pauzą od akurat czytanej książki z fabułą. W dalszej części wytłumaczę dlaczego właśnie tak postanowiłam czytać.
Na dobry początek zaczynamy tekstem, którego zadaniem jest sprawdzenie jakie jest aktualne tempo naszego czytania. Oprócz książki musimy zaopatrzyć się również w stoper, ja korzystałam z takiego w telefonie. Mój wynik to ponad 180 słów na minutę. Mieszczę się więc w przeciętnym tempie dorosłego człowieka (180-250 słów na minutę).
Następnie przechodzimy do wielu przeróżnych ćwiczeń jak czytanie ze wskaźnikiem, poszerzanie swojego pola widzenia, piramidki i wiele innych. Jest tutaj naprawdę dużo ćwiczeń, mniej informacji na temat samego szybkiego czytania. To chyba była rzecz, z której jestem najbardziej zadowolona. Nie chciałam czytać długich wywodów o tym czym jest szybkie czytanie (mogę przecież przeczytać esencję w internecie), chciałam się go po prostu nauczyć i właśnie to może nam zaoferować ta książka, za to będę ją najbardziej polecać.
Jako, że na co dzień nie korzystam z poradników, ilość ćwiczeń wydawała mi się przytłaczająca jak na jeden dzień. Na początku tak właśnie próbowałam się z nim rozprawić, ale po 10tej stronie ćwiczenia polegającego wciąż na tym samym zaczęłam się nudzić. Postanowiłam codziennie, po troszku poznawać tajniki szybkiego czytania i tak polecam zrobić większości. Pewnym minusem było dla mnie również formatowanie książki, ponieważ czytając na czytniku część ćwiczeń po prostu się rozjeżdża, ale nie jest znowu tak najgorzej – idzie sobie poradzić.
I jak rezultaty? Przyznaję, że patenty i ćwiczenia opisane w tej niewielkiej książeczce prawie podwoiły szybkość mojego czytania! Ze 180 słów na minutę przeskoczyłam na 320! Czyli faktycznie to wszystko działa, ale uważam, że najbardziej umiejętność ta przyda mi się podczas przeglądania artykułów naukowych, których używam do napisania pracy magisterskiej. Kiedy czytam powieści, stawiam jednak na czytanie razem z narratorem (które teraz i tak będzie nieco szybsze), tak aby dobrze wczuć się w klimat książki. W końcu czytam dla odprężenia i przyjemności, tak aby coś zapamiętać. Nie tylko dla pochwalenia się wielkością mojego stosu, chociaż przy nudniejszych książkach super szybkie czytanie będzie genialnym wyjściem.
Oceniam jako dobrą i polecam wszystkim, którzy próbują podnieść swoje tempo czytania, a nie natrafili jeszcze na dobrą pozycję z tego tematu. Mimo małych przeciwności polecam również gorąco w ebooku, ponieważ nie brakuje promocji na ten tytuł!
ksiazkoholizm.wordpress.com Marta, 2014-07-31
Fotografia kulinarna dla blogerów
Kolejna ciekawa książka, dzięki której poznamy techniki wykonywania zdjęć potrawa.
Dlaczego akurat taka książka?
Jak już wiele razy wspominałam kocham gotować, piec i spędzać wiele godzin w kuchni. Dlatego pomyślałam, że jeśli dołożę do moich kuchennych rewolucji umiejętność zrobienia ładnego zdjęcia moim potrawom to będę bardzo zadowolona.
Gdy szukam jakiegoś smacznego przepisu, patrze najpierw na zdjęcia. Jeśli zdjęcie potrawy spowoduje, że chcę je pochłonąć to jest strzał w dychę i przepis zapisuje w moim notatniki.
Dlatego chciałabym czasem pochwalić się Wam moimi potrawami. Więc zdjęcia potraw powinny Was troszeczkę zachęcić do ich przygotowania.
Dlatego z pomocą przyszła mi powyższa książka.
Opowiada nam jaki sprzęt powinniśmy użyć. Rożne rodzaje świateł. Jak ustawić potrawę do światła aby była idealna. Każda potrawa jest inna, każdy owoc i warzywo również. Dlatego każdy "element" powinien być osobno dopieszczony i w tym właśnie pomaga nam ta książka. Opisuje krok po kroku jak powinniśmy ustawić nasze danie tak aby jej walory smakowe były pokazane na naszym zdjęciu :)
Masa porad i wskazówek.
Dlaczego akurat taka książka?
Jak już wiele razy wspominałam kocham gotować, piec i spędzać wiele godzin w kuchni. Dlatego pomyślałam, że jeśli dołożę do moich kuchennych rewolucji umiejętność zrobienia ładnego zdjęcia moim potrawom to będę bardzo zadowolona.
Gdy szukam jakiegoś smacznego przepisu, patrze najpierw na zdjęcia. Jeśli zdjęcie potrawy spowoduje, że chcę je pochłonąć to jest strzał w dychę i przepis zapisuje w moim notatniki.
Dlatego chciałabym czasem pochwalić się Wam moimi potrawami. Więc zdjęcia potraw powinny Was troszeczkę zachęcić do ich przygotowania.
Dlatego z pomocą przyszła mi powyższa książka.
Opowiada nam jaki sprzęt powinniśmy użyć. Rożne rodzaje świateł. Jak ustawić potrawę do światła aby była idealna. Każda potrawa jest inna, każdy owoc i warzywo również. Dlatego każdy "element" powinien być osobno dopieszczony i w tym właśnie pomaga nam ta książka. Opisuje krok po kroku jak powinniśmy ustawić nasze danie tak aby jej walory smakowe były pokazane na naszym zdjęciu :)
Masa porad i wskazówek.
beslimuk.blogspot.co.uk 2014-06-29
Na zdrowie! Jak osiągnąć harmonię ciała, ducha i umysłu
Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam recenzję książki NA ZDROWIE! Jak osiągnąć harmonię ciała, ducha i umysłu. Na rynku mamy dostępnych mnóstwo poradników o zdrowiu, o dietach, zdrowym żywieniu komu zaufać? Specjalistom posiadającym bogate doświadczenie- a taką osobą bez wątpienia jest dr Jan Pokrywka współautor dzieła. Książka napisana jest na zasadzie dialogu, rozmówcą doktora jest Filip Żurakowski-trener biznesu i rozwoju osobistego, a w przedstawionej książce dociekliwy partner rozmowy. To doskonały i wygodny poradnik który powinien przeczytać każdy zainteresowany harmonią ciała i jak postępować by żyć długo i szczęśliwie. 16 idealnie skomponowanych rozdziałów m.in: O tym, że można jeść i chudnąć, o kwasach omega-3, magnezie, wodzie mineralnej...Jak zyskać nową, lepszą jakość życia i czerpać z każdego dnia radość? Sięgnij po książkę NA ZDROWIE! a reszta zależy już tylko od Ciebie :)
Keep Fit and Be Beauty Aleksandra K., 2014-06-21
Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka
Ta książka była po części jak objawienie. Przeczytałam to, co od dawna podejrzewałam i nie chciałam dopuścić do siebie. Bo: jeśli zdecyduję się być jeszcze bardziej minimalna, będę zmuszona wywalić pół mieszkania, pozbyć się wszystkich pięknych koszyków, kuferków i innych bibelotów, które owszem – są piękne, ale tak samo jak piękne, są też niepotrzebne. Że będzie za mało, za ascetycznie i idąc na całość: że nie zostanie mi nic.
A zaraz potem mnie olśniło.
Zostanie. I to dużo. To, co najważniejsze.
Normalne, że każdy się boi. Bo do rzeczy łatwo jest się przyzwyczaić, nawet jeśli stoją i zbierają kurz. Ale są. Przypominają o pewnych rzeczach, są sentymentalne, z czymś się kojarzą. Albo tak już wkomponowały się w codzienny widok, że żal wyrzucać.
Błąd, rzeczy warto wyrzucać. Miesiąc temu wywaliłam całą zawartość mojej szafy. Do worków na śmieci wpakowałam połowę jej zawartości. Nie chciałam ich wynosić na śmietnik – wolę oddać ubrania komuś, komu są potrzebne, na kogo pasują, rozdać znajomym. Po tygodniu smętnego widoku i zawalonego przedpokoju dałam sobie spokój. Wyniosłam wszystkie worki. Psuły mi spokój. To samo zrobiłam później z kuchnią: akcesoriami do stylizacji zdjęć, których nigdy w życiu nie użyłam (i nie użyję), przedmiotów pochowanych w pudłach, które od kilku lat nie widziały światła dziennego, nadmiarem sztućców, miskami, talerzami, podwójnymi cukiernicami (osobne cukierniczki do białego i brązowego cukru to bzdura), łopatkami do nabierania sałaty w kształcie słońca i chmurki, potrójnymi nożyczkami do cięcia ziół (w życiu nie używałam bardziej beznadziejnego gadżetu kuchennego). Z gazet powyrywałam tylko te przepisy, które mam zamiar wypróbować w ciągu najbliższego tygodnia. Farby arylowe w spray’u do pomalowania własnoręcznie zrobionej, turkusowej (w zamierzeniu) patery – out. I tak jej nigdy nie zrobię. Nie używam pater. Już prędzej kupię gotową, choć też nie wiem, na jaką okazję. Do kosza, do kosza, do kosza.
Dopiero później w ręce wpadła mi „Książeczka minimalisty”. I zrozumiałam, że moje porządki były tylko początkiem. Zmiana zaczyna się, przebiega i trwa głównie w głowie. Chodzi o nastawienie – eliminowanie rzeczy materialnych, żeby zrobić miejsce na przestrzeń, swobodę i poczucie, że nic mnie nie przytłacza i nie jest niepotrzebne. O skupienie się na działaniu, a nie na posiadaniu. Na kolekcjonowaniu doświadczeń, miłych chwil i niezapomnianych przeżyć zamiast na zbieraniu miliona ozdób, które ostatecznie zawsze lądują na a) regale, b) stoliku nocnym, c) komodzie. Nie, nigdy się nie przydadzą i zawsze będą wyglądały tak samo beznadziejnie.
Leo Babauta zwrócił jeszcze uwagę na jedną fajną rzecz: na planowanie. Chodzi nie tylko o posiadanie różnych rzeczy, ale też o organizowanie swojego czasu i podejście do swoich zobowiązań. Pomyślicie, że facet chyba upadł na głowę albo jest starzejącym się kawalerem. Nic z tych rzeczy: ma szóstkę dzieci, ogromny dom i żonę, która bynajmniej nie jest ascetyczną materialistką. Upraszczając swój grafik i – mówiąc już najbardziej wprost – wywalając z niego nadmiar rzeczy, zaczyna zwracać się uwagę na swoje prawdziwe potrzeby, zaczyna się robić to, co naprawdę się kocha. Jednocześnie normalnie pracując i zarabiając na utrzymanie.
Jednak nie przemawiają do mnie w ogóle rozdziały o minimalnym jedzeniu, minimalnym fitnessie i całkowitym wyeliminowaniu ze swojego użytku papieru.
Po kolei. Jedzenie. Rada autora jest prosta: jeść mniej. OK. I na tym może warto by było poprzestać. A tu jak na złość rozpęd: jedzmy mało, nieprzetworzone, a najlepiej surowe i niemięso. Winszuję, ale u mnie ten pomysł odpada. Za to świetnie sprawdzają się małe porcje i dobra jakość produktów. Zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie zamieniać jakości na ilość, nie w kwestii jedzenia.
Druga sprawa – minimalny fitness. Zamiast ćwiczyć codziennie po godzinie lub dwóch można ćwiczyć raz w tygodniu po 15-20 minut, za to intensywnie. To teza autora, nie moja. Z całym szacunkiem, w ten sposób można co najwyżej nabawić się skurczu w nodze. Mam osobistego trenera w domu, mniej więcej orientuję się, na czym polega regularne ćwiczenie i jakie korzyści za sobą niesie. Owszem, każdy ruch jest ważny i potrzebny, nawet jeśli jest to szaleńczy bieg do autobusu raz na ruski rok. Ale w kwestii minimalnego fitnessu trochę się z Babautą rozmijamy.
I wreszcie sprawa papieru. Mogę niczego nie trzymać, ale regał z książkami muszę mieć. A nawet trzy, na których książki i tak już przestają się mieścić, więc pewnie za niedługo będzie czwarty. Nie potrafię zbierać zdjęć na CD i DVD, przepisy w zakładkach mi giną, nie pamiętam, do którego folderu wsadziłam ważną fakturę albo umowę, którą muszę odszukać na wczoraj. Nie potrafię notować kluczowych spraw w Wordzie, muszę mieć notes i milion kartek na zapiski. Nie prowadzę dziennika w sieci, tylko w zeszycie.
Podsumowując: pierwszą połową książki się zachwyciłam, drugą nieco rozczarowałam. Rozumiem też, że autor to mężczyzna, któremu do szczęścia potrzeba dwóch podkoszulków, jednych krótkich i jednych długich spodni oraz pary sportowych butów. Mnie nie. No po prostu… nie. Kobiety mają inne potrzeby i sam Babauta szczerze przyznaje przy końcu, że w pewnych kwestiach jest bezradny i nie rozumie na przykład, do czego jego żonie służy cała sterta kosmetyków, które stoją na półce w łazience.
A zaraz potem mnie olśniło.
Zostanie. I to dużo. To, co najważniejsze.
Normalne, że każdy się boi. Bo do rzeczy łatwo jest się przyzwyczaić, nawet jeśli stoją i zbierają kurz. Ale są. Przypominają o pewnych rzeczach, są sentymentalne, z czymś się kojarzą. Albo tak już wkomponowały się w codzienny widok, że żal wyrzucać.
Błąd, rzeczy warto wyrzucać. Miesiąc temu wywaliłam całą zawartość mojej szafy. Do worków na śmieci wpakowałam połowę jej zawartości. Nie chciałam ich wynosić na śmietnik – wolę oddać ubrania komuś, komu są potrzebne, na kogo pasują, rozdać znajomym. Po tygodniu smętnego widoku i zawalonego przedpokoju dałam sobie spokój. Wyniosłam wszystkie worki. Psuły mi spokój. To samo zrobiłam później z kuchnią: akcesoriami do stylizacji zdjęć, których nigdy w życiu nie użyłam (i nie użyję), przedmiotów pochowanych w pudłach, które od kilku lat nie widziały światła dziennego, nadmiarem sztućców, miskami, talerzami, podwójnymi cukiernicami (osobne cukierniczki do białego i brązowego cukru to bzdura), łopatkami do nabierania sałaty w kształcie słońca i chmurki, potrójnymi nożyczkami do cięcia ziół (w życiu nie używałam bardziej beznadziejnego gadżetu kuchennego). Z gazet powyrywałam tylko te przepisy, które mam zamiar wypróbować w ciągu najbliższego tygodnia. Farby arylowe w spray’u do pomalowania własnoręcznie zrobionej, turkusowej (w zamierzeniu) patery – out. I tak jej nigdy nie zrobię. Nie używam pater. Już prędzej kupię gotową, choć też nie wiem, na jaką okazję. Do kosza, do kosza, do kosza.
Dopiero później w ręce wpadła mi „Książeczka minimalisty”. I zrozumiałam, że moje porządki były tylko początkiem. Zmiana zaczyna się, przebiega i trwa głównie w głowie. Chodzi o nastawienie – eliminowanie rzeczy materialnych, żeby zrobić miejsce na przestrzeń, swobodę i poczucie, że nic mnie nie przytłacza i nie jest niepotrzebne. O skupienie się na działaniu, a nie na posiadaniu. Na kolekcjonowaniu doświadczeń, miłych chwil i niezapomnianych przeżyć zamiast na zbieraniu miliona ozdób, które ostatecznie zawsze lądują na a) regale, b) stoliku nocnym, c) komodzie. Nie, nigdy się nie przydadzą i zawsze będą wyglądały tak samo beznadziejnie.
Leo Babauta zwrócił jeszcze uwagę na jedną fajną rzecz: na planowanie. Chodzi nie tylko o posiadanie różnych rzeczy, ale też o organizowanie swojego czasu i podejście do swoich zobowiązań. Pomyślicie, że facet chyba upadł na głowę albo jest starzejącym się kawalerem. Nic z tych rzeczy: ma szóstkę dzieci, ogromny dom i żonę, która bynajmniej nie jest ascetyczną materialistką. Upraszczając swój grafik i – mówiąc już najbardziej wprost – wywalając z niego nadmiar rzeczy, zaczyna zwracać się uwagę na swoje prawdziwe potrzeby, zaczyna się robić to, co naprawdę się kocha. Jednocześnie normalnie pracując i zarabiając na utrzymanie.
Jednak nie przemawiają do mnie w ogóle rozdziały o minimalnym jedzeniu, minimalnym fitnessie i całkowitym wyeliminowaniu ze swojego użytku papieru.
Po kolei. Jedzenie. Rada autora jest prosta: jeść mniej. OK. I na tym może warto by było poprzestać. A tu jak na złość rozpęd: jedzmy mało, nieprzetworzone, a najlepiej surowe i niemięso. Winszuję, ale u mnie ten pomysł odpada. Za to świetnie sprawdzają się małe porcje i dobra jakość produktów. Zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie zamieniać jakości na ilość, nie w kwestii jedzenia.
Druga sprawa – minimalny fitness. Zamiast ćwiczyć codziennie po godzinie lub dwóch można ćwiczyć raz w tygodniu po 15-20 minut, za to intensywnie. To teza autora, nie moja. Z całym szacunkiem, w ten sposób można co najwyżej nabawić się skurczu w nodze. Mam osobistego trenera w domu, mniej więcej orientuję się, na czym polega regularne ćwiczenie i jakie korzyści za sobą niesie. Owszem, każdy ruch jest ważny i potrzebny, nawet jeśli jest to szaleńczy bieg do autobusu raz na ruski rok. Ale w kwestii minimalnego fitnessu trochę się z Babautą rozmijamy.
I wreszcie sprawa papieru. Mogę niczego nie trzymać, ale regał z książkami muszę mieć. A nawet trzy, na których książki i tak już przestają się mieścić, więc pewnie za niedługo będzie czwarty. Nie potrafię zbierać zdjęć na CD i DVD, przepisy w zakładkach mi giną, nie pamiętam, do którego folderu wsadziłam ważną fakturę albo umowę, którą muszę odszukać na wczoraj. Nie potrafię notować kluczowych spraw w Wordzie, muszę mieć notes i milion kartek na zapiski. Nie prowadzę dziennika w sieci, tylko w zeszycie.
Podsumowując: pierwszą połową książki się zachwyciłam, drugą nieco rozczarowałam. Rozumiem też, że autor to mężczyzna, któremu do szczęścia potrzeba dwóch podkoszulków, jednych krótkich i jednych długich spodni oraz pary sportowych butów. Mnie nie. No po prostu… nie. Kobiety mają inne potrzeby i sam Babauta szczerze przyznaje przy końcu, że w pewnych kwestiach jest bezradny i nie rozumie na przykład, do czego jego żonie służy cała sterta kosmetyków, które stoją na półce w łazience.
bookmeacookie.blogspot.com 2014-07-30
Social media to ściema
Przeglądając katalogi książek w dziale „Marketing” zauważyłem jeden tytuł, który przykuł moją uwagę Social Media to ściema. Spodziewałem się rozżalonego autora, który będzie wskazywał kolejną spiskową teorię dziejów albo książkę traktującą o niczym z chwytliwym tytułem. Jednak nic z tego. Książka jest skierowana do takich jak ja – ciągle zabieganych przedsiębiorców, którzy nie mają czasu na nic. W prostych i dosadnych słowach autor wskazuje, że takim bezmyślnym postępowaniem zasilamy kieszenie specom od ściemy. Ta książka masakruje (popularne ostatnio słowo) postrzeganie Social Media. Słowa kluczowe, które czytałem na milionach różnych wpisów guru marketingu – „zaangażowanie” i „świadomość” – są skrytykowane od góry do dołu, i to w dosadnych słowach.
Nie znałem autora – teraz już go znam. Mam nawet jego numer telefonu (podał w książce). Jak wielu z nas pracował w marketingu. Jak wielu z nas wierzył w moc mediów społecznościowych i jak wielu z nas nieźle się na tym przejechał. Tyle że jak niewielu z nas zdał sobie z tego sprawę i nie daje dalej się już nabrać na ściemę. Co więcej – teraz staje się starszym bratem, który przestrzega przed mechanizmem nabierania się na kłamstwa marketingowe. Niestety wielu z nas nadal się nabiera i będzie nabierać dopóki nie stanie się coś, co rozwali nasze życie albo budżet.
Autor boleśnie odczuł czym jest ściema marketingowa, wcześniej uczestnicząc w przemyśle tworzenia tejże ściemy. Pokazuje również na konkretnym przykładzie jak wybić się na ściemie i jak ją wypromować.
Podstawowa teza autora jest bardzo prosta – cała rzeczywistość mediów społecznościowych jest stworzona w celu zarobku wielkich korporacji, a małe firmy mogą jedynie na tym stracić.
Książka została podzielona na cztery części. W pierwszej przekonamy się dlaczego media społecznościowe to ściema. W drugiej autor wyjaśnia w jaki sposób ściema zdobyła taką pozycję (oraz kto jest za to odpowiedzialny). Z trzeciej dowiemy się jak ściema rozpowszechnia się w internecie, tak abyśmy potrafili ją dostrzec w naturalnych warunkach i zadać jej kres.
Część czwarta prezentuje reguły marketingu, które naprawdę działają.
Jeśli chcesz się dowiedzieć co to jest „łańcuch ekonomii bazującej na dupkach” i dlaczego jej ogniwami są: cyberhipsterzy, media technologiczne i marketingowcy, analitycy, korporacje, media głównego nurtu, my, znowu media głównego nurtu, to musisz zajrzeć do książki.
Autor niezwykle dosadnie wypowiada się na temat marketingu w mediach społecznościowych: wyjaśnia, że marketing jest „uszczęśliwianiem babci”. Obala mit, który sugeruje, że wystarczy użyć wielkiej szóstki platform społecznościowych (Facebook, Twitter, Foursquare, LinkedIn, YouTube i Tumblr), a rozwiążą się wszystkie problemy.
Internet dla niego „jest pełen osób podobnych do Twoich kolegów ze szkoły średniej: powierzchownych, aroganckich, szybko wyciągających wnioski, szybko obwiniających i bezczelnych”. Analizuje też kilka innych „sukcesów” w mediach społecznościowych. Przykładem jest fenomen Justina Biebera, gdzie autor wskazuje że tak naprawdę to znajomości, a nie Youtube wylansowały kanadyjską gwiazdę.
Książka, która jest pisana przez nowojorczyka, nie będzie w 100% użyteczna dla osoby, która w Nowym Jorku nie mieszka lub nie prowadzi działalności. Sam autor to udowadnia. Dlatego czasem można czuć się lekko zagubionym, gdy są wymieniane nazwiska różnych guru marketingu w USA, o których nikt w Polsce nie słyszał czy nawiązania do footballu amerykańskiego. Dla czytelników „analitycznych” jest w książce coś, co odpowie na wszelkie pytania – ponad 30 stron przypisów wyjaśniających kontekst, środowisko marketingowców USA oraz masa odnośników do konkretnych witryn, o których autor wspomina.
O całym zgiełku wokół mediów społecznościowych autor pisze tak:
„W trakcie gorączki złota rzadko bogacą się ludzie, którzy go szukają, a częściej ci, którzy sprzedają szufle”.
Książka Mendelsona jest w stanie sama się obronić. Nie trzeba opakowywać w ściemę marketingową jej treści. Wystarczy kilka cytatów:
„Ludzie, którzy mają rzetelną wiedzę na temat mediów społecznościowych, ich demografii i ich użyteczności, nie wejdą do pokoju i nie obwieszczą, że powinieneś wrzucać dwa posty dziennie na Facebooku, mieć konto na Twitterze, publikować filmy na YouTubie i często meldować się na Foursquarze. Jeśli ktoś tak twierdzi, to ściemnia”.
„Media społecznościowe to marnowanie pieniędzy. Tak samo większość akcji marketingowych. Media społecznościowe nie działają, a co więcej, nie istnieją w żadnym realnym znaczeniu”.
„Przekazanie masom do rąk środków produkcji bez zaoferowania im jakichkolwiek praw własności do efektów ich pracy [Web 2.0] stanowi niewiarygodnie skuteczny mechanizm zbierania ekonomicznych plonów darmowej pracy wkładanej przez bardzo wielu i przekazywania ich w ręce bardzo niewielu”.
„Skoro więc reagujemy w internecie na to, co zobaczyliśmy poza nim, a korporacje kontrolujące platformy czerpią korzyści z naszej pracy, znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w którym byliśmy przed pojawieniem się sieci. Nic nam to nie dało, a kompanie zarabiają na umieszczaniu reklam obok naszych materiałów i przechwytują cały ruch i zainteresowanie, które powinno trafić na nasze strony internetowe“.
„Świadomość” i “zaangażowanie”, stosowane przez czempionów mediów społecznościowych, są pustymi słowami. To pozbawione znaczenia miary wymyślone przez marketingowców.
„Liczba wyświetleń artykułów w The Huffington Poście pisanych przez nie-celebrytów jest podobna do liczby odsłon większości materiałów wrzuconych na YouTube i oscyluje w pobliżu zera”.
„O ile nie masz w ofercie czegoś do sprzedania znajomym zza oceanem, nie ma dla Ciebie znaczenia, czy Cię lubią, czy nie, gdy próbujesz każdego miesiąca zarobić na opłaty”.
„Facebook prowadzi skomplikowaną grę w kubki, ponieważ niemal cały dochód tej korporacji pochodzi z ogłupiania ludzi i wmawiania im, że reklamy w serwisie są skuteczne, nawet jeśli najwyraźniej nie są”.
Podsumowując: książka powinna być obowiązkową pozycją dla wszystkich, którzy myślą, że ich firmy muszą być w mediach społecznościowych, którzy płacą duże pieniądze agencjom obsługujących ich konta, którzy myślą, że dzięki internetowi zarobią. Autor nie patyczkuje się „z poprawnością”, piszę w bardzo przystępny lecz niekiedy dość stanowczy sposób. Co ważne, cała książka jest gęsto usiana odnośnikami do innych źródeł, wywiadów czy komentarzy, dzięki czemu możemy zweryfikować informacje i pogłębić wiedzę. Ta książka to kubeł zimnej wody na hiperentuzjastów, którzy ciągle dają się nabierać na nowe ściemy marketingowe. Być może tego właśnie trzeba.
Nie znałem autora – teraz już go znam. Mam nawet jego numer telefonu (podał w książce). Jak wielu z nas pracował w marketingu. Jak wielu z nas wierzył w moc mediów społecznościowych i jak wielu z nas nieźle się na tym przejechał. Tyle że jak niewielu z nas zdał sobie z tego sprawę i nie daje dalej się już nabrać na ściemę. Co więcej – teraz staje się starszym bratem, który przestrzega przed mechanizmem nabierania się na kłamstwa marketingowe. Niestety wielu z nas nadal się nabiera i będzie nabierać dopóki nie stanie się coś, co rozwali nasze życie albo budżet.
Autor boleśnie odczuł czym jest ściema marketingowa, wcześniej uczestnicząc w przemyśle tworzenia tejże ściemy. Pokazuje również na konkretnym przykładzie jak wybić się na ściemie i jak ją wypromować.
Podstawowa teza autora jest bardzo prosta – cała rzeczywistość mediów społecznościowych jest stworzona w celu zarobku wielkich korporacji, a małe firmy mogą jedynie na tym stracić.
Książka została podzielona na cztery części. W pierwszej przekonamy się dlaczego media społecznościowe to ściema. W drugiej autor wyjaśnia w jaki sposób ściema zdobyła taką pozycję (oraz kto jest za to odpowiedzialny). Z trzeciej dowiemy się jak ściema rozpowszechnia się w internecie, tak abyśmy potrafili ją dostrzec w naturalnych warunkach i zadać jej kres.
Część czwarta prezentuje reguły marketingu, które naprawdę działają.
Jeśli chcesz się dowiedzieć co to jest „łańcuch ekonomii bazującej na dupkach” i dlaczego jej ogniwami są: cyberhipsterzy, media technologiczne i marketingowcy, analitycy, korporacje, media głównego nurtu, my, znowu media głównego nurtu, to musisz zajrzeć do książki.
Autor niezwykle dosadnie wypowiada się na temat marketingu w mediach społecznościowych: wyjaśnia, że marketing jest „uszczęśliwianiem babci”. Obala mit, który sugeruje, że wystarczy użyć wielkiej szóstki platform społecznościowych (Facebook, Twitter, Foursquare, LinkedIn, YouTube i Tumblr), a rozwiążą się wszystkie problemy.
Internet dla niego „jest pełen osób podobnych do Twoich kolegów ze szkoły średniej: powierzchownych, aroganckich, szybko wyciągających wnioski, szybko obwiniających i bezczelnych”. Analizuje też kilka innych „sukcesów” w mediach społecznościowych. Przykładem jest fenomen Justina Biebera, gdzie autor wskazuje że tak naprawdę to znajomości, a nie Youtube wylansowały kanadyjską gwiazdę.
Książka, która jest pisana przez nowojorczyka, nie będzie w 100% użyteczna dla osoby, która w Nowym Jorku nie mieszka lub nie prowadzi działalności. Sam autor to udowadnia. Dlatego czasem można czuć się lekko zagubionym, gdy są wymieniane nazwiska różnych guru marketingu w USA, o których nikt w Polsce nie słyszał czy nawiązania do footballu amerykańskiego. Dla czytelników „analitycznych” jest w książce coś, co odpowie na wszelkie pytania – ponad 30 stron przypisów wyjaśniających kontekst, środowisko marketingowców USA oraz masa odnośników do konkretnych witryn, o których autor wspomina.
O całym zgiełku wokół mediów społecznościowych autor pisze tak:
„W trakcie gorączki złota rzadko bogacą się ludzie, którzy go szukają, a częściej ci, którzy sprzedają szufle”.
Książka Mendelsona jest w stanie sama się obronić. Nie trzeba opakowywać w ściemę marketingową jej treści. Wystarczy kilka cytatów:
„Ludzie, którzy mają rzetelną wiedzę na temat mediów społecznościowych, ich demografii i ich użyteczności, nie wejdą do pokoju i nie obwieszczą, że powinieneś wrzucać dwa posty dziennie na Facebooku, mieć konto na Twitterze, publikować filmy na YouTubie i często meldować się na Foursquarze. Jeśli ktoś tak twierdzi, to ściemnia”.
„Media społecznościowe to marnowanie pieniędzy. Tak samo większość akcji marketingowych. Media społecznościowe nie działają, a co więcej, nie istnieją w żadnym realnym znaczeniu”.
„Przekazanie masom do rąk środków produkcji bez zaoferowania im jakichkolwiek praw własności do efektów ich pracy [Web 2.0] stanowi niewiarygodnie skuteczny mechanizm zbierania ekonomicznych plonów darmowej pracy wkładanej przez bardzo wielu i przekazywania ich w ręce bardzo niewielu”.
„Skoro więc reagujemy w internecie na to, co zobaczyliśmy poza nim, a korporacje kontrolujące platformy czerpią korzyści z naszej pracy, znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w którym byliśmy przed pojawieniem się sieci. Nic nam to nie dało, a kompanie zarabiają na umieszczaniu reklam obok naszych materiałów i przechwytują cały ruch i zainteresowanie, które powinno trafić na nasze strony internetowe“.
„Świadomość” i “zaangażowanie”, stosowane przez czempionów mediów społecznościowych, są pustymi słowami. To pozbawione znaczenia miary wymyślone przez marketingowców.
„Liczba wyświetleń artykułów w The Huffington Poście pisanych przez nie-celebrytów jest podobna do liczby odsłon większości materiałów wrzuconych na YouTube i oscyluje w pobliżu zera”.
„O ile nie masz w ofercie czegoś do sprzedania znajomym zza oceanem, nie ma dla Ciebie znaczenia, czy Cię lubią, czy nie, gdy próbujesz każdego miesiąca zarobić na opłaty”.
„Facebook prowadzi skomplikowaną grę w kubki, ponieważ niemal cały dochód tej korporacji pochodzi z ogłupiania ludzi i wmawiania im, że reklamy w serwisie są skuteczne, nawet jeśli najwyraźniej nie są”.
Podsumowując: książka powinna być obowiązkową pozycją dla wszystkich, którzy myślą, że ich firmy muszą być w mediach społecznościowych, którzy płacą duże pieniądze agencjom obsługujących ich konta, którzy myślą, że dzięki internetowi zarobią. Autor nie patyczkuje się „z poprawnością”, piszę w bardzo przystępny lecz niekiedy dość stanowczy sposób. Co ważne, cała książka jest gęsto usiana odnośnikami do innych źródeł, wywiadów czy komentarzy, dzięki czemu możemy zweryfikować informacje i pogłębić wiedzę. Ta książka to kubeł zimnej wody na hiperentuzjastów, którzy ciągle dają się nabierać na nowe ściemy marketingowe. Być może tego właśnie trzeba.
moznaprzeczytac.pl Piotr, 2014-07-26