×
Dodano do koszyka:
Pozycja znajduje się w koszyku, zwiększono ilość tej pozycji:
Zakupiłeś już tę pozycję:
Książkę możesz pobrać z biblioteki w panelu użytkownika
Pozycja znajduje się w koszyku
Przejdź do koszyka

Zawartość koszyka

ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Egipt. Oazy w cieniu piramid

Egipt, kraj unikalnych zabytków i dobrego wypoczynku nad morzem, jest najpopularniejszym spośród afrykańskich wśród polskich turystów i jednym z najliczniej odwiedzanych przez nich w całym basenie śródziemnomorskim.
Jest więc oczywiste, że w ostatnich latach poświęcono mu już kilkanaście przewodników w języku polskim. Najnowszy: „Egipt. Oazy w cieniu piramid”, polskiego autora, wydały w swojej podstawowej czarno - pomarańczowej ( kolor grzbietów ) serii krakowskie Bezdroża.
Jest to znacznie obszerniejsza i bogatsza wersja przewodnika tego samego autora: „Egipt. Skarby faraonów i rafy koralowe” wydanego niedawno w serii „wakacyjnej”, o którym napisałem przed 2 miesiącami.
Przewodnik - stwierdzę to od razu - dobry, zawierający mnóstwo rzetelnych, aktualnych i kompetentnie przedstawionych informacji. Chociaż także istotnych pominięć i nieścisłości. Autor kieruje go przede wszystkim do turystów zamierzających zwiedzać Egipt indywidualnie. Co wynika z lektury zawartych w nim informacji i rad. Np. „… możemy wypożyczyć jeepa i udać się przez Czarną Pustynie do Białej Pustyni…” ( w proponowanej trasie „Szlakiem pustyni” ).
A więc do czytelników stanowiących zdecydowany margines przyjazdów do tego kraju nie tylko z Polski. Egipt nie jest bowiem jeszcze przygotowany do bardziej masowego indywidualnego ruchu turystycznego. Dominuje zorganizowana turystyka samolotami czarterowymi do czerwonomorskich ośrodków wypoczynkowych. A dopiero ewentualnie z nich wycieczki - zwłaszcza do antycznych Teb, czyli Luksoru - Karnaku - Zachodniego Brzegu oraz do Kairu - pod piramidy, Sfinksa i do Muzeum Egipskiego.
Niektóre z biur podróży organizują również wycieczki objazdowe po Egipcie. Poznawcze, z krótkim wypoczynkiem nad morzem. Prawie każda z tych kategorii turystów znajdzie w tym przewodniku coś dla siebie. Prawie - i to jest jego słaby punkt - gdyż najliczniejsza, tj. ludzie udający się tylko na wypoczynek nad morzem, nie dowie się z niego praktycznie niczego ( poza wybrzeżem synajskim ) o miejscach, w których spędzają urlop i ich najbliższych okolicach.
Takie miejscowości, jak Hurgada, Safaga czy Marsa Alam są jedynie wymienione, chyba tylko raz, gdzieś na marginesie. Nie ma ich nawet (!!!) w Indeksie wybranych nazw geograficznych. A poza pierwszą z nich brak ich również na mapie Egiptu na wewnętrznych stronach przedniej okładki przewodnika.
Podobnie jak Portu Ghalib oraz całego, rozciągającego się na blisko 100 km na południe od tego portu jachtowego i międzynarodowego lotniska pasażerskiego oraz wspomnianego, ważnego już w czasach rzymskich, portu i miasteczka Marsa Alam, w kierunku granicy z Sudanem. Czyli Koralowego Wybrzeża. Które najpóźniej w ciągu kilkunastu lat może zaćmić Hurgadę i Szarm El Szeik razem wzięte.
Jest to bowiem region na prawdę całorocznego wypoczynku. Z fantastycznymi plażami, morzem - i rafami koralowymi oraz wrakami statków do penetrowania przez płetwonurków. Jak również coraz liczniejszymi, świetnymi „resortami” - ośrodkami wypoczynkowymi. Z bazami i szkółkami nurków, wypożyczalniami koni, quadów, przejażdżkami na wielbłądach, spa oraz ofertami zwiedzania.
Zwłaszcza Nubii: Asuanu i jego okolic oraz Abu Simbel, do których jest najkrótszy dojazd dobrą asfaltową drogą, wytyczoną jeszcze przez Rzymian, Ale czytelnik tego przewodnika nie dowie się z niego, że coś takiego w Egipcie w ogóle istnieje.
Podobnie jak np. o klasztorach, co prawda nie tak znaczących i sławnych jak św. Katarzyny na Synaju, ale z metrykami niewiele od niego młodszymi: św. Antoniego od IV w i św. Pawła od V w. Tylko znajdują się one w górach w pobliżu nadmorskiej szosy Hurgada - Kair, a więc w regionie, zdaniem autora tak nieciekawym, że zupełnie go pominął.
Jeszcze bardziej niezrozumiałych dla mnie pominięć znalazłem w tym przewodniku więcej. Chociażby Dendery - o innych wspomnę niżej - położonej między Karnakiem i Abydos. A był to przecież ośrodek kultu bogini miłości i muzyki, „wielkiej matki i pani nieba” Hathor, z doskonale zachowanymi zabytkami.
M.in. Wielką Salą Hypostylową, kryptami, kaplicami Nowego Roku i Ozyrysa itp. A także ruinami bazyliki koptyjskiej. Jest to przy tym jedyny zabytek Egiptu faraonów, w którym można wejść na jego dach i z góry oglądać cały zespół architektoniczny oraz jego okolice.
„Mam nadzieję, że dokonałem na kartach tego przewodnika chociaż małego odkrycia, które będzie dla jego Czytelników wartościowe…” napisał autor we wstępie. Udało mu się to w wielu przypadkach.
Dla mnie największym odkryciem, a zarazem zaskoczeniem, okazały się jednak propozycje autora poznawania tego kraju 5 trasami ( Rozdział I - Zaproszenie do Egiptu ), wśród których w pierwszej - „Kair w trzy dni” zabrakło (!!! - przeczytałem to kilka razy i klnę się, że piszę na trzeźwo ! ) piramid i Sfinksa w Gizie, która jest już przecież częścią egipskiej stolicy.
Podobnie jak brak w tej propozycji Dzielnicy koptyjskiej ze słynnym „Zawieszonym kościołem” i innymi zabytkami, czy najsłynniejszego kairskiego suku Khan El Khalilii. Chyba „w zamian" jest natomiast zachęta autora odwiedzenia w Kairze … ogrodu, kawiarni i spaceru ulicami z przełomu XIX i XX w.
Dodam, że propozycji zobaczenia piramid i Sfinksa nie ma w żadnej ze wspomnianych 5 najważniejszych tras. Jedynie w informacji w ramce: „Spędzając tydzień w okolicach Kairu, warto:” wymieniona jest, wśród 8 innych, sugestia zobaczenia piramidy Cheopsa ( Chefrena i Mykerinosa oraz Sfinksa już nie ! ) oraz potargowania się na wspomnianym średniowiecznym suku.
Nie oznacza to oczywiście, że te najsłynniejsze w świecie egipskie zabytki pominięto w przewodniku. Wręcz przeciwnie! We właściwych miejscach zostały omówione dokładnie i kompetentnie. Ale nie uwzględnienie ich wśród najbardziej wartych zobaczenia obiektów i miejsc w kraju - a temu przecież służyć mają propozycje tras w „Zaproszeniu do Egiptu” mnie jednak zaszokowało!
Wspomniałem o rzetelnej i kompetentnej informacji na temat piramid i Sfinksa. Dotyczy to niemal całego przewodnika. Zarówno rozdziałów z informacjami praktycznymi i krajoznawczymi, z dobrą prezentacja historii kraju, jego polityki i gospodarki, ludności, kultury, architektury i sztuki, literatury, muzyki i tańca itp. Z cennym zwróceniem uwagi na Polaków w Egipcie - „od niewolników do badaczy starożytnego dziedzictwa” oraz na najważniejsze kolekcje zabytków egipskich w Polsce.
Podobnie oceniam informacje zawarte w podstawowym, najobszerniejszym rozdziale „Zwiedzanie Egiptu” w podziale na Kair oraz 4 regiony: Dolina Nilu, Wybrzeże Morza Śródziemnego, Półwysep Synaj i Oazy Pustyni Zachodniej. Czytelnik znajduje w nim niezliczone fakty i dane o przeszłości poszczególnych zabytków i miejsc, rady jak do nich dotrzeć, kiedy są otwarte, o cenach biletów itp. Na końcu zaś prezentacji poszczególnych, ważniejszych miejscowości, informacje o dojeździe do nich różnymi środkami komunikacji, noclegach, wyżywieniu i możliwości aktywnego wypoczynku.
To najmocniejsze strony tego przewodnika. Szkoda, że autor niemal pominął, a w każdym razie nie wyodrębnił jeszcze jednego obszaru zainteresowań turystów: zakupów. Czyli gdzie i co warto kupić oraz tak istotne w tym kraju rady jak się skutecznie targować. Mimo, iż stronę merytoryczną i informacyjną przewodnika oceniam wysoko, muszę zwrócić uwagi przynajmniej na ważniejsze pominięcia, zbyt skąpe informacje czy wręcz nieścisłości.
O dwu kwestiach pisałem już uwagę omawiając poprzedni przewodnik tego autora z serii wakacyjnej, ale uważam, że trzeba powtarzać to do skutku. Pierwsza, to pominięcie w dosyć obszernie przedstawionym dorobku największego polskiego egiptologa prof. Kazimierza Michałowskiego informacji, że to on kierował bezprecedensową w dziejach operacją przenoszenia zespołu świątynnego Abu Simbel w związku z budową Wielkiej Tamy Asuańskiej. A także, że to jego podpis, jako jedynego obok prezydenta Egiptu Gamala Abdela Nasera i szefa egipskiego Urzędu ds. Starożytności, złożony został na akcie erekcyjnym wkopanym na nowym miejscu tamtejszej świątyni Ramzesa II. Należy to przypominać przy każdej okazji, gdyż w egipskich publikacjach na temat Abu Simbel, które ostatnio tam widziałem, można znaleźć nawet wykaz firm, które prowadziły te prace, ale przeczytać o roli w nich polskiego uczonego już nie.
Sprawa druga, już drobniejsza, dotyczy określenia Karnaku jako największego zespołu świątynnego wzniesionego przez człowieka. Na pewno jest on największy w Egipcie, być może także wśród tych, które widział autor. Ale przypomnę, że święte miasto preazteckie i azteckie Teotihucacán w Meksyku zajmowało, nie jak Karnak 100 ha, lecz ponad 20 km kw i nawet obecnie jest od niego rozleglejsze. Podobnie jak m.in. zespoły świątynne Kadjuraho w Indiach czy słynne świątynie khmerskie w Angkor ( 100 km kw.! ), że wymienię najbardziej znane. Sporo jest w przewodniku ocen i propozycji co najmniej kontrowersyjnych. Np. w ramce „Będąc dwa tygodnie w Górnym Egipcie trzeba koniecznie:” autor wymienia wiele ciekawych obiektów i miejsc, ale pomija Muzeum Nubijskie, moim zdaniem o wiele ciekawsze i ważniejsze niż proponowane wypicie piwa na barce nilowej w Asuanie czy drinka w „Winter Palace” w Luksorze.
Opis tego, co warto zobaczyć w Muzeum Egipskim w Kairze w zbiorach skarbów Tutenchamona jest zbyt ograniczony. Oprócz proponowanej złotej maski mumiowej faraona konieczne jest przecież obejrzenie także przynajmniej obu jego sarkofagów i przepięknie zdobionego tronu, o wielu innych eksponatach nie wspominając.
Nie rozumiem, dlaczego prezentując Region 1 - Nil, autor uważa ( słusznie ! ), że koniecznie trzeba zobaczyć Karnak, ale już nie świątynię luksorską. W Asuanie wyspa Elefantyna jest oczywiście warta zwiedzenia, ale na pewno nie bardziej niż świątynia Izydy na wyspie Filé. Której nazwa nawet nie znalazła się w zbyt powierzchownym opisie tego zabytku.
Omawiając warte zobaczenia obiekty w Aleksandrii, autor zaledwie kilkadziesiąt słów poświęca jednemu z najważniejszych zabytków miasta - Cytadeli ( nazywa ją fortem ) Qaitbeja. Poza meczetem Abu al - Abbasa al - Mursiego, nie zauważa innych, również ciekawych. Całkowicie pomija jedną z najważniejszych atrakcji miasta, willę ostatniego króla Egiptu Faruka oraz jej ogrody i plaże.
Znalazłem także informacje co najmniej nieścisłe. Z dostępem do publicznego Internetu sytuacja w Egipcie nie jest aż tak dobra, jak ją opisuje autor. Tydzień temu w Luksorze, przegapiwszy w rezultacie natręctwa okolicznych kupców kawiarenkę koło przystani statków wycieczkowych, długo szukaliśmy innej. Policjant turystyczny na słowo Internet rozkładał ręce. Dorożkarz, który oczywiście „wiedział” gdzie można z niego skorzystać, woził nas po zaułkach starej części miasta pytając co chwila przechodniów i ostatecznie zawiózł do koszmarnego „salonu”, w którym parę dzieciaków grało w gry komputerowe, a na posklejanej klawiaturze przepuszczającej kilka liter ledwo udało się napisać kilka słów.
Koszt wysłania SMS-a do Polski jest znacznie wyższy, niż napisał autor, chociaż np. ceny biletów wstępu do licznych muzeów i zabytków podał ścisłe i aktualne. Skoro o muzeach mowa, to w Aleksandrii autor poleca bardzo ciekawe, ale zamknięte i to wg. miejscowej informatorki - polskiej przewodniczki mieszkającej w Egipcie od 30 lat, raczej na długo, na remonty i renowacje muzea: Grecko - Rzymskie i Królewskie Muzeum Złotnictwa.
Rekonstrukcja Alei Procesyjnej ( baraniogłowych sfinksów ) to nie są „plany połączenia deptakiem świątyń w Luksorze i Karnaku” , ale już bardzo zaawansowane prace wykopaliskowo - rekonstrukcyjne.
„Możemy ( w Asuanie ) - napisał autor w innym miejscu - nawet przejść się bulwarem wzdłuż Nilu, nie będąc zaczepionym”. Nie wiem, jak mu się to udało, bo nas natychmiast po wyjściu z hotelu czy statku przy tymże bulwarze obstępowali dorożkarze, taksówkarze, naganiacze łodzi nilowych czy sprzedawców z suku oferując dosyć nachalnie swoje usługi.
Przy okazji informuję, że suk w tym mieście nadal jest atrakcyjny, trzeba tylko zejść z głównej trasy dla turystów w miejsca, w których w artykułu spożywcze i przemysłowe ( bo przecież nie pamiątki ! ) zaopatrują się miejscowi.
Treść przewodnika wzbogaca 36 zdjęć na barwnych wkładkach, plany i mapki oraz liczne informacje monotematyczne w ramkach - częściowo powtórzone za wersją wakacyjną „Egiptu”. Na końcu jest też mini słowniczek i mini rozmówki polsko -arabskie oraz stanowiący zupełne nieporozumienie ( brak w nim nawet tak popularnych miejscowości jak Hurgada, Safaga, o Denderze, Marsa Alam, Port Ghalib i wielu innych nie wspominając ) Indeks wybranych nazw geograficznych.
Pomimo wielu krytycznych uwag, z tego co napisałem wynika jednak chyba jasno, że jest to przewodnik dobry, zawierający mnóstwo potrzebnych i pożytecznych informacji oraz wart polecenia. Równocześnie jednak, że stosunkowo niewielkim wysiłkiem autora i wydawnictwa może stać się on, już w następnym wydaniu, naprawdę bardzo dobrym.
GLOBTROTER INFO CEZARY RUDZIńSKI, 2010-07-15

Tunezja. Skarby pustyni, gór i morza. Wydanie 1

Tunezja jest drugim, po Egipcie, najpopularniejszym wśród Polaków celem wyjazdów urlopowych w Afryce i jednym z ulubionych w całym basenie śródziemnomorskim. Oprócz pięknych piaszczystych plaż i czystej, ciepłej wody, dobrej bazy hotelowej i infrastruktury turystycznej, oferuje gościom sporo ciekawych miejsc, w tym zabytków od czasów antycznych i islamu, interesujące obyczaje, kuchnię oraz wiele innych atrakcji. Nic więc dziwnego, że systematycznie ukazują się przewodniki po tym kraju w języku polskim. Najnowszy: "Tunezja. Skarby pustyni, gór i morza" wydały Bezdroża. Jest to dostosowana do formuły ich serii "wakacyjnej", skrócona wersja świetnego przewodnika tej samej dwójki polskich autorów "Tunezja. Smak harissy i oliwek", którą omawiałem niespełna miesiąc temu. Również i ten przewodnik nie zawodzi czytelnika.
Polecam go zwłaszcza tym, którzy podczas urlopu nie chcą się wgłębiać w szczegóły dziejów kraju i poszczególnych miejscowości, detale zabytków i muzeów, lecz wolą bogaciej ilustrowany mapkami, planami, zdjęciami i rysunkami przewodnik po tym, co w Tunezji jest najważniejsze. I przeważnie w zasięgu spaceru lub 1-2 dniowej wycieczki, w zależności od tego, który z tamtejszych znanych kurortów jest miejscem wypoczynku. Do tego bardzo zachęcają autorzy pisząc we wstępie Zaproszenie do Tunezji m.in. "Wypoczynek w nadmorskiej części kraju warto jednak połączyć ze zwiedzaniem zabytkowych miast - bo jest co podziwiać! Wystarczy wspomnieć, że na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO jest aż osiem pozycji ze stosunkowo niewielkiej Tunezji - w tym rzymskie ruiny Kartaginy i amfiteatru Al Jem, punickie miasto Kerkouane, najstarszy północnoafrykański meczet w Kairuanie oraz medyny Tunisu i Souse.
Zgodnie z regułami tej serii przewodników, i ten rozpoczyna się od "Hitów Tunezji", a więc najważniejszych, zdaniem autorów, które zresztą podzielam, miejsc, zabytków, wydarzeń itp. w podziale na: Cuda natury, Miejsca o ciekawej tradycji ludowej, Najciekawsze muzea, Turystyczne przeżycia, Specjały kuchni tunezyjskiej, Wydarzenia kulturalne, Zabytki UNESCO. Rozdział wstępny: Informacje praktyczne, zawiera chyba wszystko, co turyście może być przydatne. Rady, jak przygotować się do podróży, wybrać dla niej właściwy czas oraz czym dotrzeć na miejsce. A także jak tam poruszać się, gdzie spać, jeść - i co, korzystać z kultury, w razie potrzeby z opieki medycznej, jakie na gości czekają zagrożenia - przede wszystkim bardzo sprawni kieszonkowcy, bo poza tym jest to kraj bardzo bezpieczny itp. Z wieloma ciekawostkami.
Np. że - dotyczy to turystów indywidualnych - cena pokoju hotelowego w jego recepcji jest wyższa, niż u pośrednika, w biurze turystycznym czy w Internecie. Lub, że dla tej kategorii turystów znacznie zawyżone są ceny w hotelach ( a one dominują w miejscowościach wypoczynkowych ) nastawionych na turystykę grupową. Czy, że - wbrew logice - muzea w szczycie sezonu turystycznego, w lipcu i sierpniu, czynne są krócej, przeważnie tylko do godziny 14.00, niż w pozostałych miesiącach. Jak również o tym, że tylko do 3 meczetów kraju i to wyłącznie na ich dziedzińce, mają wstęp nie muzułmanie, oczywiście odpowiednio ubrani. Chociaż szkoda, że w tym miejscu brakuje informacji o kolonialnej genezie zakazu wstępu innowiercom do wnętrza meczetów. Krótkie, ale dobre merytorycznie są informacje krajoznawcze. O charakterystyce geograficznej Tunezji, jej społeczeństwie, kalendarium historycznym, języku, religiach, kulturze i sztuce oraz kuchni. Część czysto przewodnikowa podzielona została na stołeczny Tunis i Tunezję północną, Cap Bon, Tell, Sahel i Kairuan oraz Tunezję południową i Dżerbę. Z informacjami, co szczególnie warto - i dlaczego - zobaczyć, godzinami otwarcia obiektów, ich nr telefonów, cenami itp. Na końcu zaś prezentacji miejscowości lub regionu znajdują się informacje praktyczne na temat dojazdu do nich, noclegów, wyżywienia, gastronomii oraz informatory. W tekst przewodnika włamano trzy dwustronicowe, ilustrowane informacje o pamiątkach z Tunezji, tamtejszej kuchni oraz o Berberach. A także liczne informacje, przeważnie ciekawostkowe, w barwnych ramkach na poszczególnych stronach. Np. "Ryba - symbol Tunezji", "Święto Mawled"( urodzin proroka Mahometa ), "Szeszija" ( tradycyjne męskie nakrycie głowy ), "Dydona i Eneasz", "Kahina" ( królowa berberyjska w VII w. ), "Legenda górali z Kalaat es-Sean" i wiele innych.
Na końcu przewodnika znajduje się słowniczek trudniejszych terminów z zakresu architektury, obyczajów, przyrody i religii oraz słowniczki: polsko - francuski i polsko - arabski, a także - trochę zbyt ubogi, Indeks wybranych nazw geograficznych. "Przewodnik Tunezja. Skarby pustyni, gór i morza - informuje wydawnictwo o jego treści na tylniej stronie okładki - szczegółowo opisuje najciekawsze miasta i regiony kraju, podpowiadając jednocześnie, jak zaplanować podróż, na które atrakcje warto się skusić i gdzie spróbować oryginalnej tunezyjskiej kuchni...". I rzeczywiście zawiera on to wszystko, podane kompetentnie i w ciekawej formie.
kurier365.pl CEZARY RUDZIńSKI, 2010-07-20

Chorwacja. W kraju lawendy i wina. Wydanie 6

Jest wiele powodów, dla których turyści tak często wybierają Chorwację na miejsce wakacyjnego odpoczynku: jest ona doskonałym miejscem do plażowania i morskich kąpieli, a odpoczynek na wybrzeżu uprzyjemniają piękne krajobrazy, przytulne zatoczki i wspaniałe zabytki.
Wydawnictwo Bezdroża w przewodniku "Chorwacja. W kraju lawendy i wina" zachęca do odwiedzenia nie tylko nadmorskich kurortów, ale także tych mniej popularnych zakątków Istrii, Kvarneru i Dalmacji.
Istria usytuowana jest w północno-zachodniej Chorwacji i jest największym półwyspem na Adriatyku. Jej najwyższy szczyt to Učka, która jednocześnie stanowi granicę między regionami Istrii i Kvarneru. Mianem Białej Istrii określa się wschodnie wybrzeże z imponującymi, jasnymi skałami, na którym leżą znane ośrodki turystyczne: Rabac, Lovran i Opatija. Zielona Istria obejmuje środkową część półwyspu z licznie występującym dębem śródziemnomorskim, oliwkami i winnicami. Warto zwiedzić piękny, średniowieczny Motovun i Hum - najmniejsze miasto świata, liczące 17 mieszkańców. Najciekawszymi miastami w tej części są Rovinj, Poreč i Umag. Istria słynie z win teran i malvazija, a także ze smakowitych trufli.
Region położony pomiędzy Istrią a Dalmacją, Kvarner, obejmuje swoim zasięgiem część kontynentalną z urzekającym Parkiem Narodowym Risnjak. Swą nazwę zawdzięcza starożytnym Rzymianom, którzy, sugerując się kształtem zatoki, nazwali go Mare Quaternarium (morzem czworobocznym). Znajduje się tu wiele istotnych dla historii Chorwacji i Europy zabytków, liczne dobrze przygotowane ośrodki turystyczne i plaże (Stara Baška na wyspie Krk, Crikvenica, Lopar na Rabie). Kvarner słynie również z kasztanów jadalnych oraz ze wspaniałych win - są tu specjalne trasy jego degustacji, np. Novi Vinodolski - Bribir.
Dalmacja to najbardziej znany i najpopularniejszy region Chorwacji, który rozciąga się wzdłuż wybrzeża od Senja do Dubrownika. Nazwa Dalmacja pochodzi od jednego z plemion iliryjskich, Dalmatów, zamieszkujących te tereny w starożytności. Przepiękną, naturalną ozdobą regionu jest roślinność śródziemnomorska - drzewa oliwne, magnolie, oleandry, rododendrony i palmy. Całości dopełniają wspaniałe zabytki - od starożytnych po współczesne. W tej części Morza Adriatyckiego leży wiele wysp, np. Pag, Hvar Brač. W Dalmacji środkowej i południowej leżą miasta, które powinny znaleźć się na trasie każdego turysty: Szybenik, Trogir, Split i Dubrownik.
Z przewodnika Bezdroży dowiemy się także, w jakie pamiątki z poszczególnych regionów Chorwacji warto się zaopatrzyć. Symbolem Chorwacji są krawaty, które tu wymyślono. Można kupić kamienne płytki i ozdoby z napisami zrobionymi głagolicą lub z motywem chorwackiej plecionki - słynnej pletenicy, dużą popularnością cieszą się lalki w strojach ludowych. Bardziej praktyczną pamiątką będzie oliwa z oliwek lub olejki eteryczne lawendowe i rozmarynowe, suszone figi i muszle. Można również kolekcjonować pamiątki charakterystyczne dla poszczególnych regionów kraju. Na Istrii będzie to rakija z owoców, w Puli - kamienne rzeźby z wzorami rzymskimi, na wyspie Cres - wizerunki delfinów i sępów. Podczas pobytu w Dalmacji można kupić sobie płyty z muzyką ludową wykonywaną przez zespoły folklorystyczne albo rzeźbę psa dalmatyńczyka - symbolu Dalmacji.
Turystyka.interia.pl 2010-07-19

168-godzinny tydzień. Żyj w pełni 24/7

Wakacje to dobry czas na refleksję, co nas M męczy na co dzień. To m.in. B poczucie, że życie przecieka przez palce. Kelvin Hogan proponuje przepis na pełnię życia - na 168 -godzinny tydzień, intensywne wykorzystywanie 24 godzin życia przez 7 dni. Najbardziej oczywiste zalecenia to nie-odkładanie niczego na później, zdanie sobie sprawy, dlaczego dotychczasowy system zawodzi oraz przejście od życia wymuszonego do wymarzonego. Idealna lektura na letnie dni, gdy nic nas nie goni. Wtedy mamy czas" na refleksję, jak odzyskać te kilka godzin z tygodnia.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI N, .2010-07-16

Naucz ich, jak mają Cię traktować! Praktyczny podręcznik asertywności

Prawo do czegoś to nie tylko świadomość, to nie tylko zbiór zasad. Posiadanie prawa to przede wszystkim działanie. Masz prawo do godnego życia, szacunku innych ludzi, do podejmowania decyzji o sobie.
Prawo do czegoś to nie tylko świadomość, to nie tylko zbiór zasad. Posiadanie prawa to przede wszystkim działanie. Masz prawo do godnego życia. Masz prawo do szacunku innych ludzi. Masz prawo do podejmowania decyzji o sobie.
Ale jeśli nie będziesz robić nic, to pozbawiasz się tych praw. Liczysz na to, że ktoś się domyśli o co ci chodzi, ktoś się domyśli czego potrzebujesz, ktoś się domyśli że jest ci przykro. W idealnym świecie takie zachowanie byłoby całkiem efektywne. Ale nasz świat nie jest idealny. W większości przypadków ludzie nie potrafią właściwie odczytywać emocji, zamiarów i potrzeb innych ludzi. O ile w ogóle przyjdzie im na myśl próbować je odczytać, a nie po prostu zignorować i forsować własne rozwiązania.
W mojej książce o asertywności, „Naucz ich jak mają cię traktować! Praktyczny podręcznik asertywności”, na stronie 57 przedstawiłem historię ojca i syna. „Tato, czy mogę już odejść?” - pewnego dnia syn zapytał ojca. Syn chciał opuścić dom i wyruszyć w świat w poszukiwaniu własnego szczęśliwego miejsca. „Jeszcze nie czas, nie poradzisz sobie” - odpowiedział ojciec. Minęło kilka lat, a syn ponownie zadał ojcu wcześniejsze pytanie. Tym razem usłyszał: „Poczekaj jeszcze, jeszcze nie jesteś gotów”. Syn ponownie odszedł ze spuszczoną głową. Znów minęło kilka lat, syn ponownie poprosił ojca: „Tato, pozwól mi odejść”. Tym razem ojciec nie powiedział nic, tylko zapłakał.
Największy dramat ojca polega na zrozumieniu faktu niedojrzałości syna. Na zrozumieniu, że syn nie podjął decyzji dotyczącej własnej dorosłości, tylko oczekuje jej od kogoś innego. Pragnie przecież potwierdzenia pewności własnej decyzji od kogoś innego, a nie szuka jej w sobie.
Odmowne odpowiedzi ojca nie są ograniczeniem dla syna, nie są także wyrazem nadopiekuńczej ojcowskiej troski. Są one ostatecznym testem dorosłości syna - czy jest w stanie na przekór opinii innych podjąć decyzję, podtrzymać ją własną pewnością, a następnie zacząć ją realizować: coś zrobić lub coś powiedzieć.
Zwykle jednak strach przed zrobieniem czegoś jest ogromny. Boimy się wyimaginowanych konsekwencji, boimy się zawstydzenia przed innymi ludźmi, boimy się że zmienią zdanie o nas, że zaczną nas traktować jak społecznych wyrzutków.
Strach ma wielkie oczy… na szczęście nie trzeba od razu dokonywać cudów bohaterskiej asertywności. Wystarczy naprawdę niewielkie działanie, żeby machina zmian na lepsze ruszyła z miejsca.
Opowiem ci teraz prawdziwą historię ze swojego życia. Często korzystam z niej na szkoleniach, ponieważ dobitnie pokazuje że do zmiany wystarczy niewielka rzecz. Jeśli zdarzy się, że przyjdziesz na moje szkolenie, usłyszysz tę historię w pełnej wersji, z gestami i odgłosami :)
Pracowałem kiedyś w pewnej firmie, a mój ówczesny szef miał zwyczaj, że co jakiś czas przechadzał się po biurze, zachodząc każdego z pracowników. Celowo użyłem słowa „zachodząc”, ponieważ najczęściej stawał za plecami każdej z osób i stał tak przez kilka chwil. Czułem się wtedy bardzo nieswojo. Nie żebym akurat robił na komputerze niestosowne rzeczy typu pasjans lub hodowla drobiu i inwentarza. Pracowałem normalnie, ale mój umysł zaczął produkować scenariusze w stylu „on jak sęp czyha aż popełnię jakiś błąd, a wtedy mi nagada przy wszystkich”. Inni pracownicy czuli podobny dyskomfort, jednak nikt nie wiedział co zrobić, żeby to zmienić.
Ta niewiedza paraliżowała cały pokój. Przez pewien czas nikt nie podjął nawet najmniejszej próby, żeby uzmysłowić szefowi jak negatywnie wpływa na nas jego „zapiecowe” zachowanie. Zachowanie agresywne nie wchodziło w grę, oczywiście - nikt nie jest na tyle nierozsądny, żeby powiedzieć szefowi „Zrywaj stąd, frajerze, blokujesz mi przepływ świeżego powietrza”. Ale już manipulacyjna sugestia „Ej, Krzychu, chyba Daniel cię szukał?” byłaby w pełni dozwolona i na jakiś czas zażegnałaby przytłaczającą atmosferę szpiegowania przez szefa.
W końcu jednak zebrałem się w sobie. Przeleciałem szybko przez wszystkie potrzebne motywatory („mam prawo zwrócić uwagę na to, co mi przeszkadza”, „mam prawo otwarcie mówić o tym, co czuję, nawet w miejscu pracy”, „mam prawo mówić o swoich oczekiwaniach względem innych ludzi”), obróciłem się na krześle i powiedziałem szefowi: „Ej, Krzychu, trochę się dekoncentruję, jak tutaj stoisz za mną, możesz stanąć tutaj, trochę dalej?”.
Wiesz co się stało? Czy wiesz, co usłyszałem?
Szef wzruszył ramionami i rzucił „OK, nie ma sprawy”. Przesunął się tam, gdzie mu wskazałem. Powiedział to tonem jaki towarzyszy nam, kiedy godzimy się na coś co nie wymaga od nas żadnego wysiłku.
Znacznie później odkryłem, że nasz strach przed zwróceniem się do szefa stojącego za plecami wziął się z prostej niewiedzy. Wydawało nam się, że stanie za plecami to część korporacyjnej kontroli umysłu pracowników i sposób na prowadzenie rządów terroru. Tymczasem szef miał jak najlepsze intencje - on po prostu stosował w praktyce koncepcję zarządzania przez obchód. Wychodził do ludzi, do ich biurek, aby pokazać im, że są ważni!!! Stąd moja sugestia o przesunięcie się została tak łatwo przyjęta. Nieświadomie nie przeciwstawiłem się jego koncepcji zarządzania, ulepszyłem ją tylko - on pokazał mi jak jestem ważny, a ja nie czułem się nieswojo. Wszyscy byli zadowoleni.
Wymagało to jednak podjęcia decyzji i zrobienia czegoś. Gdybym nawet użył manipulacyjnego wykrętu i pozbył się szefa na godzinę z pokoju, też by było dobrze. Bo podjąłbym działanie, przestałbym biernie czekać na to co się wydarzy. Po jakimś czasie doszedłbym do tego, że najlepiej jest zachować się asertywnie tj. powiedzieć że mi to przeszkadza i zaproponować rozwiązanie ulepszające sytuację, i wtedy mieć z głowy szefa na zawsze. Ale ważne było to, że coś zostało zrobione. To jest bowiem prawdziwa asertywność - robić coś!
Asertywność jest po prostu umiejętnością jak każda inna - znajomość języka obcego, umiejętność gry na instrumencie, umiejętność chodzenia, pływania czy prowadzenia samochodu. Nikt nie ma jej w genach, każdy musiał się jej nauczyć. Jeśli masz ochotę na wakacyjną przygodę z asertywnością, zapraszam na moje jubileuszowe, 50-te szkolenie w lipcu lub do lektury mojej książki pt. „Naucz ich jak mają cię traktować! Praktyczny podręcznik asertywności” (Wydawnictwo Onepress, 2010).
menedzer.wp.pl 2010-07-15

Naucz ich, jak mają Cię traktować! Praktyczny podręcznik asertywności

Prawo do czegoś to nie tylko świadomość, to nie tylko zbiór zasad. Posiadanie prawa to przede wszystkim działanie. Masz prawo do godnego życia, szacunku innych ludzi, do podejmowania decyzji o sobie.
Prawo do czegoś to nie tylko świadomość, to nie tylko zbiór zasad. Posiadanie prawa to przede wszystkim działanie. Masz prawo do godnego życia. Masz prawo do szacunku innych ludzi. Masz prawo do podejmowania decyzji o sobie.
Ale jeśli nie będziesz robić nic, to pozbawiasz się tych praw. Liczysz na to, że ktoś się domyśli o co ci chodzi, ktoś się domyśli czego potrzebujesz, ktoś się domyśli że jest ci przykro. W idealnym świecie takie zachowanie byłoby całkiem efektywne. Ale nasz świat nie jest idealny. W większości przypadków ludzie nie potrafią właściwie odczytywać emocji, zamiarów i potrzeb innych ludzi. O ile w ogóle przyjdzie im na myśl próbować je odczytać, a nie po prostu zignorować i forsować własne rozwiązania.
W mojej książce o asertywności, „Naucz ich jak mają cię traktować! Praktyczny podręcznik asertywności”, na stronie 57 przedstawiłem historię ojca i syna. „Tato, czy mogę już odejść?” - pewnego dnia syn zapytał ojca. Syn chciał opuścić dom i wyruszyć w świat w poszukiwaniu własnego szczęśliwego miejsca. „Jeszcze nie czas, nie poradzisz sobie” - odpowiedział ojciec. Minęło kilka lat, a syn ponownie zadał ojcu wcześniejsze pytanie. Tym razem usłyszał: „Poczekaj jeszcze, jeszcze nie jesteś gotów”. Syn ponownie odszedł ze spuszczoną głową. Znów minęło kilka lat, syn ponownie poprosił ojca: „Tato, pozwól mi odejść”. Tym razem ojciec nie powiedział nic, tylko zapłakał.
Największy dramat ojca polega na zrozumieniu faktu niedojrzałości syna. Na zrozumieniu, że syn nie podjął decyzji dotyczącej własnej dorosłości, tylko oczekuje jej od kogoś innego. Pragnie przecież potwierdzenia pewności własnej decyzji od kogoś innego, a nie szuka jej w sobie.
Odmowne odpowiedzi ojca nie są ograniczeniem dla syna, nie są także wyrazem nadopiekuńczej ojcowskiej troski. Są one ostatecznym testem dorosłości syna - czy jest w stanie na przekór opinii innych podjąć decyzję, podtrzymać ją własną pewnością, a następnie zacząć ją realizować: coś zrobić lub coś powiedzieć.
Zwykle jednak strach przed zrobieniem czegoś jest ogromny. Boimy się wyimaginowanych konsekwencji, boimy się zawstydzenia przed innymi ludźmi, boimy się że zmienią zdanie o nas, że zaczną nas traktować jak społecznych wyrzutków.
Strach ma wielkie oczy… na szczęście nie trzeba od razu dokonywać cudów bohaterskiej asertywności. Wystarczy naprawdę niewielkie działanie, żeby machina zmian na lepsze ruszyła z miejsca.
Opowiem ci teraz prawdziwą historię ze swojego życia. Często korzystam z niej na szkoleniach, ponieważ dobitnie pokazuje że do zmiany wystarczy niewielka rzecz. Jeśli zdarzy się, że przyjdziesz na moje szkolenie, usłyszysz tę historię w pełnej wersji, z gestami i odgłosami :)
Pracowałem kiedyś w pewnej firmie, a mój ówczesny szef miał zwyczaj, że co jakiś czas przechadzał się po biurze, zachodząc każdego z pracowników. Celowo użyłem słowa „zachodząc”, ponieważ najczęściej stawał za plecami każdej z osób i stał tak przez kilka chwil. Czułem się wtedy bardzo nieswojo. Nie żebym akurat robił na komputerze niestosowne rzeczy typu pasjans lub hodowla drobiu i inwentarza. Pracowałem normalnie, ale mój umysł zaczął produkować scenariusze w stylu „on jak sęp czyha aż popełnię jakiś błąd, a wtedy mi nagada przy wszystkich”. Inni pracownicy czuli podobny dyskomfort, jednak nikt nie wiedział co zrobić, żeby to zmienić.
Ta niewiedza paraliżowała cały pokój. Przez pewien czas nikt nie podjął nawet najmniejszej próby, żeby uzmysłowić szefowi jak negatywnie wpływa na nas jego „zapiecowe” zachowanie. Zachowanie agresywne nie wchodziło w grę, oczywiście - nikt nie jest na tyle nierozsądny, żeby powiedzieć szefowi „Zrywaj stąd, frajerze, blokujesz mi przepływ świeżego powietrza”. Ale już manipulacyjna sugestia „Ej, Krzychu, chyba Daniel cię szukał?” byłaby w pełni dozwolona i na jakiś czas zażegnałaby przytłaczającą atmosferę szpiegowania przez szefa.
W końcu jednak zebrałem się w sobie. Przeleciałem szybko przez wszystkie potrzebne motywatory („mam prawo zwrócić uwagę na to, co mi przeszkadza”, „mam prawo otwarcie mówić o tym, co czuję, nawet w miejscu pracy”, „mam prawo mówić o swoich oczekiwaniach względem innych ludzi”), obróciłem się na krześle i powiedziałem szefowi: „Ej, Krzychu, trochę się dekoncentruję, jak tutaj stoisz za mną, możesz stanąć tutaj, trochę dalej?”.
Wiesz co się stało? Czy wiesz, co usłyszałem?
Szef wzruszył ramionami i rzucił „OK, nie ma sprawy”. Przesunął się tam, gdzie mu wskazałem. Powiedział to tonem jaki towarzyszy nam, kiedy godzimy się na coś co nie wymaga od nas żadnego wysiłku.
Znacznie później odkryłem, że nasz strach przed zwróceniem się do szefa stojącego za plecami wziął się z prostej niewiedzy. Wydawało nam się, że stanie za plecami to część korporacyjnej kontroli umysłu pracowników i sposób na prowadzenie rządów terroru. Tymczasem szef miał jak najlepsze intencje - on po prostu stosował w praktyce koncepcję zarządzania przez obchód. Wychodził do ludzi, do ich biurek, aby pokazać im, że są ważni!!! Stąd moja sugestia o przesunięcie się została tak łatwo przyjęta. Nieświadomie nie przeciwstawiłem się jego koncepcji zarządzania, ulepszyłem ją tylko - on pokazał mi jak jestem ważny, a ja nie czułem się nieswojo. Wszyscy byli zadowoleni.
Wymagało to jednak podjęcia decyzji i zrobienia czegoś. Gdybym nawet użył manipulacyjnego wykrętu i pozbył się szefa na godzinę z pokoju, też by było dobrze. Bo podjąłbym działanie, przestałbym biernie czekać na to co się wydarzy. Po jakimś czasie doszedłbym do tego, że najlepiej jest zachować się asertywnie tj. powiedzieć że mi to przeszkadza i zaproponować rozwiązanie ulepszające sytuację, i wtedy mieć z głowy szefa na zawsze. Ale ważne było to, że coś zostało zrobione. To jest bowiem prawdziwa asertywność - robić coś!
Asertywność jest po prostu umiejętnością jak każda inna - znajomość języka obcego, umiejętność gry na instrumencie, umiejętność chodzenia, pływania czy prowadzenia samochodu. Nikt nie ma jej w genach, każdy musiał się jej nauczyć. Jeśli masz ochotę na wakacyjną przygodę z asertywnością, zapraszam na moje jubileuszowe, 50-te szkolenie w lipcu lub do lektury mojej książki pt. „Naucz ich jak mają cię traktować! Praktyczny podręcznik asertywności” (Wydawnictwo Onepress, 2010).
menedzer.wp.pl 2010-07-15