Recenzje
"Stary", młodzi i morze. Od Antarktydy do Alaski. Wyprawa wokół obu Ameryk
Ta książka od samego początku budziła mój zachwyt i sporą ciekawość!
Głównie za sprawą okładki i fotografii, które czynią z niej nie tylko książkę podróżniczą, ale również piękny album.
Także dlatego, że jedną z książek, do której wracam co jakiś czas, jest ta opisująca antarktyczną wyprawę Shackletona, w której sól wrzyna się w każdy milimetr skóry a nieustająca walka z żywiołem rzeźbi charakter.
„Nocna żegluga w Cieśninie Bransfielda była możliwa tylko przy nieustannej obserwacji radarowej. Około 6 rano delikatnie zaczęło się rozwidniać. Niezwykle subtelny pastelowy błękit nieba, idealna widoczność. Na horyzoncie majaczy 11 gigantycznych gór lodowych. Większość z nich to prostopadłościany długości kilkuset i wysokości kilkudziesięciu metrów. Po wschodniej stronie „Stary” zostawia Elephant Island. To właśnie stamtąd Shackleton ruszył małą szalupą przez lodowaty ocean na Georgię Południową, by zorganizować ratunek dla swoich ludzi. Udało im się. Choć w czasie wyprawy stracili statek „Endurance”, a po trzyletniej nieobecności świat spisał ich na straty, wszyscy ocaleli i wrócili do domu.” (str. 86)
Mimo to musiała czekać na mnie dość długo...
Gdy jednak zaczęłam ją czytać, rzeczywistość przestała istnieć. A rzeczywistość była szpitalna, więc tylko solidna porcja literatury mogła spowodować, że zaokrętowałam się na „Starym” i zapomniałam, gdzie jestem.
Tak naprawdę do końca nie dowierzałam, że płynę z tak młodym zespołem, który dzięki swojemu uporowi i determinacji zrealizował projekt niemal niemożliwy.
Bo czy marzenie, od którego wszystko się zaczęło- by wybudować własny jacht i popłynąć nim dookoła świata, gdy pora na studia i pierwsze kroki w dorosłość- może się zamienić w rzeczywistość?
Ile przeszkód trzeba pokonać, ile beczek soli razem zjeść, by wzajemna lojalność, duch zespołu przeprowadziły bezpiecznie jacht - z najmłodszymi Polakami w historii - dookoła Ameryki Południowej, przez Horn i na Antarktydę?
„Wieczorem w dzienniku Jacka pojawia się nowy wpis: „ Podróż jest taka piękna. Droga niebywale mnie pociąga. „Być w drodze”- to zaklęcie. Myślę, że kiedy raz wyruszysz, zmieniasz się na dobre. Nosi się w sobie tęsknotę za nowym horyzontem, odkryciem, nowymi myślami, które przychodzą w drodze. Żeby naprawdę podróżować, nie można oglądać wszystkiego przez szybę. Otwierasz się, chłoniesz nastrój, historie ludzi, ale też dajesz siebie.” (str. 125)
Owo poczucie głodu odkrywania nowych lądów, materializuje się w postaci kolejnego spektakularnego osiągnięcia, jakim było przepłynięcie legendarnego Przejścia Północno- Zachodniego, z Atlantyku na Pacyfik- przez najmłodszą ekipę na świecie!
Lektura przygód „Starego” i jego załogi to rejs przez błyskotliwą narrację, krajobrazy jakich większość z nas nie widziała i boi się chcieć zobaczyć. Słychać salwy śmiechu, czasem irytację wzajemnym towarzystwem, brawurę, którą tępi wiek i nienasycony apetyt na życie.
Książka z kategorii nie tylko książek podróżniczych, ale i poradników motywacyjnych. Jeśli wydaje Ci się, że czegoś nie uda Ci się zrealizować, osiągnąć, a otoczenie będzie dyskretnie stukać się w czoło, przeczytaj tę książkę!
Nie lubisz czytać książek?
Obejrzyj film dołączony do książki, a zmienisz zdanie.
Jedyną „pretensję” jaką mam do „Starego”, Młodych i Morza, to że podczas pierwszej wyprawy w ekipie brakło Konstantego Kulika. Ciekawość krajobrazów, które zatrzymałby w kadrze, nie daje mi spokoju!
Polecam! Dla młodych, starych i tych, którzy myślą, że MOŻE warto spróbować, ale się boją!
Głównie za sprawą okładki i fotografii, które czynią z niej nie tylko książkę podróżniczą, ale również piękny album.
Także dlatego, że jedną z książek, do której wracam co jakiś czas, jest ta opisująca antarktyczną wyprawę Shackletona, w której sól wrzyna się w każdy milimetr skóry a nieustająca walka z żywiołem rzeźbi charakter.
„Nocna żegluga w Cieśninie Bransfielda była możliwa tylko przy nieustannej obserwacji radarowej. Około 6 rano delikatnie zaczęło się rozwidniać. Niezwykle subtelny pastelowy błękit nieba, idealna widoczność. Na horyzoncie majaczy 11 gigantycznych gór lodowych. Większość z nich to prostopadłościany długości kilkuset i wysokości kilkudziesięciu metrów. Po wschodniej stronie „Stary” zostawia Elephant Island. To właśnie stamtąd Shackleton ruszył małą szalupą przez lodowaty ocean na Georgię Południową, by zorganizować ratunek dla swoich ludzi. Udało im się. Choć w czasie wyprawy stracili statek „Endurance”, a po trzyletniej nieobecności świat spisał ich na straty, wszyscy ocaleli i wrócili do domu.” (str. 86)
Mimo to musiała czekać na mnie dość długo...
Gdy jednak zaczęłam ją czytać, rzeczywistość przestała istnieć. A rzeczywistość była szpitalna, więc tylko solidna porcja literatury mogła spowodować, że zaokrętowałam się na „Starym” i zapomniałam, gdzie jestem.
Tak naprawdę do końca nie dowierzałam, że płynę z tak młodym zespołem, który dzięki swojemu uporowi i determinacji zrealizował projekt niemal niemożliwy.
Bo czy marzenie, od którego wszystko się zaczęło- by wybudować własny jacht i popłynąć nim dookoła świata, gdy pora na studia i pierwsze kroki w dorosłość- może się zamienić w rzeczywistość?
Ile przeszkód trzeba pokonać, ile beczek soli razem zjeść, by wzajemna lojalność, duch zespołu przeprowadziły bezpiecznie jacht - z najmłodszymi Polakami w historii - dookoła Ameryki Południowej, przez Horn i na Antarktydę?
„Wieczorem w dzienniku Jacka pojawia się nowy wpis: „ Podróż jest taka piękna. Droga niebywale mnie pociąga. „Być w drodze”- to zaklęcie. Myślę, że kiedy raz wyruszysz, zmieniasz się na dobre. Nosi się w sobie tęsknotę za nowym horyzontem, odkryciem, nowymi myślami, które przychodzą w drodze. Żeby naprawdę podróżować, nie można oglądać wszystkiego przez szybę. Otwierasz się, chłoniesz nastrój, historie ludzi, ale też dajesz siebie.” (str. 125)
Owo poczucie głodu odkrywania nowych lądów, materializuje się w postaci kolejnego spektakularnego osiągnięcia, jakim było przepłynięcie legendarnego Przejścia Północno- Zachodniego, z Atlantyku na Pacyfik- przez najmłodszą ekipę na świecie!
Lektura przygód „Starego” i jego załogi to rejs przez błyskotliwą narrację, krajobrazy jakich większość z nas nie widziała i boi się chcieć zobaczyć. Słychać salwy śmiechu, czasem irytację wzajemnym towarzystwem, brawurę, którą tępi wiek i nienasycony apetyt na życie.
Książka z kategorii nie tylko książek podróżniczych, ale i poradników motywacyjnych. Jeśli wydaje Ci się, że czegoś nie uda Ci się zrealizować, osiągnąć, a otoczenie będzie dyskretnie stukać się w czoło, przeczytaj tę książkę!
Nie lubisz czytać książek?
Obejrzyj film dołączony do książki, a zmienisz zdanie.
Jedyną „pretensję” jaką mam do „Starego”, Młodych i Morza, to że podczas pierwszej wyprawy w ekipie brakło Konstantego Kulika. Ciekawość krajobrazów, które zatrzymałby w kadrze, nie daje mi spokoju!
Polecam! Dla młodych, starych i tych, którzy myślą, że MOŻE warto spróbować, ale się boją!
http://mumagstravellers.blogspot.com/ 2013-11-08
Everest. Góra Gór
Na Evereście byłam już parę razy, jednak zawsze w towarzystwie mężczyzn.
Z Leszkiem Cichym, Krzysztofem Wielickim i Bear Grylls'em.
To co, że literacko!
Gdy dowiedziałam się, że znana z wielu przedsięwzięć podróżniczych- Monika Witkowska, zabiera w podróż chętnych czytelników, nie wahałam się ani chwili.
Czy książka "Everest. Góra Gór" powstała tylko dlatego, że autorka weszła na tytułowy szczyt? Nie tylko.
„Z drugiej strony nie tylko o szczyt chodziło- nie mniej ważna była chęć poznania atmosfery Everestu i zweryfikowania różnych informacji, sprawdzenia jak organizm zachowuje się na takich wysokościach, a potem podzielenie się wrażeniami i spostrzeżeniami z tymi, których to interesuje”. (str. 20)
Czy udało się zrealizować założenia?
Zdecydowanie tak!
Książka to nie tylko swoisty dziennik, który zabiera nas w podróż- zanim ta jeszcze się zaczęła- a więc do czasów, gdy Everest był w zasięgu ręki, wiele lat wcześniej.
Towarzyszymy autorce od momentu, gdy szansa pojawia się na nowo poprzez okres żmudnych przygotowań, do momentu, gdy - z przyczyn finansowych - wyprawa staje pod solidnym znakiem zapytania.
Jeśli liczymy na szybki atak szczytowy i satysfakcję po lekturze ponad 300 stron, to musimy się uzbroić w cierpliwość, bodaj jedną z ważniejszych cech zdobywcy.
Narracja widzie nas niespiesznie przez cały proces, strona za stroną, nie pozwalając na nudę.
Co parę kartek pojawiają się ciekawostki, rzeczowe informacje jak np.: „czego się nie wie o Hillarym?”, „jak wysoki jest Everest, spór o wysokość”, „ cichy zabójca- choroba wysokościowa” czy dość zaskakujący : „wyścig seniorów, czyli o szczytowaniu seniorów”.
Autorka to konkretna babka, dla której nie ma tematów tabu.
Nie kreuje się na silniejszą niż jest, nie boi mówić o kryzysach, tęsknocie, strachu, śmieciach, których w górach przybywa i fizjologii!
Mówi wprost o śmierci w górach, zasadach, jakie panują w tak specyficznych warunkach.
Dla laika, świat Gór nabiera realnych kształtów.
Całość wyprawy, mimo wielu przeszkód (zagubione bagaże, odwołane loty, kłopoty z pogodą, czy zdrowiem), kończy się powodzeniem, a bogata dokumentacja zdjęciowa zapiera dech w piersiach!
Tym co uważają, że na Everest można wjechać windą albo że Ci którym się udało „mają się fajnie”, autorka niniejszą publikacja wytrąca z ręki większość argumentów.
„Doceniam dar od losu/ Boga./ Stwórcy- niech każdy nazwie to po swojemu...
Dar, że mogę tu być, realizuję swoje pasje, mam ciekawe życie, choć prawda jest też taka, żę w dużej mierze sama sobie na to zapracowałam. Wiele osób mi zazdrości, nie zastanawiając się jednak, że przecież nikt niczego, ot tak sobie, nie daje. Choćby ta wyprawa- jest efektem wielu wyrzeczeń, trudów, samozaparcia i ciężkiej wielomiesięcznej pracy. Pracy różnorakiej- by zarobić jakieś fundusze (..), wysiłku, by zdobyć sponsorów przynajmniej na część kosztów (…), ale też pracy nad kondycją i przygotowań organizacyjnych. Jestem pewna, że Ci, którzy zazdroszczą, wcale nie byliby skłonni angażować się w to wszystko, a jeśli mieliby do wyboru: wydać pieniądze na dobry samochód czy górę, na którą nie wiadomo, czy się w ogóle wejdzie, ba, nawet nie wiadomo, czy się z niej wróci, najpewniej zdecydowaliby się na to pierwsze.” (str. 164)
Co dalej?
Mam nadzieję, że niebawem o tym przeczytamy, a póki co życzę Wszystkim, by pamiętali, że marzenia się nie spełniają, tylko trzeba je spełniać : )
Z Leszkiem Cichym, Krzysztofem Wielickim i Bear Grylls'em.
To co, że literacko!
Gdy dowiedziałam się, że znana z wielu przedsięwzięć podróżniczych- Monika Witkowska, zabiera w podróż chętnych czytelników, nie wahałam się ani chwili.
Czy książka "Everest. Góra Gór" powstała tylko dlatego, że autorka weszła na tytułowy szczyt? Nie tylko.
„Z drugiej strony nie tylko o szczyt chodziło- nie mniej ważna była chęć poznania atmosfery Everestu i zweryfikowania różnych informacji, sprawdzenia jak organizm zachowuje się na takich wysokościach, a potem podzielenie się wrażeniami i spostrzeżeniami z tymi, których to interesuje”. (str. 20)
Czy udało się zrealizować założenia?
Zdecydowanie tak!
Książka to nie tylko swoisty dziennik, który zabiera nas w podróż- zanim ta jeszcze się zaczęła- a więc do czasów, gdy Everest był w zasięgu ręki, wiele lat wcześniej.
Towarzyszymy autorce od momentu, gdy szansa pojawia się na nowo poprzez okres żmudnych przygotowań, do momentu, gdy - z przyczyn finansowych - wyprawa staje pod solidnym znakiem zapytania.
Jeśli liczymy na szybki atak szczytowy i satysfakcję po lekturze ponad 300 stron, to musimy się uzbroić w cierpliwość, bodaj jedną z ważniejszych cech zdobywcy.
Narracja widzie nas niespiesznie przez cały proces, strona za stroną, nie pozwalając na nudę.
Co parę kartek pojawiają się ciekawostki, rzeczowe informacje jak np.: „czego się nie wie o Hillarym?”, „jak wysoki jest Everest, spór o wysokość”, „ cichy zabójca- choroba wysokościowa” czy dość zaskakujący : „wyścig seniorów, czyli o szczytowaniu seniorów”.
Autorka to konkretna babka, dla której nie ma tematów tabu.
Nie kreuje się na silniejszą niż jest, nie boi mówić o kryzysach, tęsknocie, strachu, śmieciach, których w górach przybywa i fizjologii!
Mówi wprost o śmierci w górach, zasadach, jakie panują w tak specyficznych warunkach.
Dla laika, świat Gór nabiera realnych kształtów.
Całość wyprawy, mimo wielu przeszkód (zagubione bagaże, odwołane loty, kłopoty z pogodą, czy zdrowiem), kończy się powodzeniem, a bogata dokumentacja zdjęciowa zapiera dech w piersiach!
Tym co uważają, że na Everest można wjechać windą albo że Ci którym się udało „mają się fajnie”, autorka niniejszą publikacja wytrąca z ręki większość argumentów.
„Doceniam dar od losu/ Boga./ Stwórcy- niech każdy nazwie to po swojemu...
Dar, że mogę tu być, realizuję swoje pasje, mam ciekawe życie, choć prawda jest też taka, żę w dużej mierze sama sobie na to zapracowałam. Wiele osób mi zazdrości, nie zastanawiając się jednak, że przecież nikt niczego, ot tak sobie, nie daje. Choćby ta wyprawa- jest efektem wielu wyrzeczeń, trudów, samozaparcia i ciężkiej wielomiesięcznej pracy. Pracy różnorakiej- by zarobić jakieś fundusze (..), wysiłku, by zdobyć sponsorów przynajmniej na część kosztów (…), ale też pracy nad kondycją i przygotowań organizacyjnych. Jestem pewna, że Ci, którzy zazdroszczą, wcale nie byliby skłonni angażować się w to wszystko, a jeśli mieliby do wyboru: wydać pieniądze na dobry samochód czy górę, na którą nie wiadomo, czy się w ogóle wejdzie, ba, nawet nie wiadomo, czy się z niej wróci, najpewniej zdecydowaliby się na to pierwsze.” (str. 164)
Co dalej?
Mam nadzieję, że niebawem o tym przeczytamy, a póki co życzę Wszystkim, by pamiętali, że marzenia się nie spełniają, tylko trzeba je spełniać : )
http://mumagstravellers.blogspot.com/ 2013-11-16
Emocje ujawnione. Odkryj, co ludzie chcą przed Tobą zataić, i dowiedz się czegoś więcej o sobie
Gdybym nie znała nazwiska autora, to pewnie nie skusiłabym się na lekturę książki Emocje ujawnione. Zniechęciłby mnie podtytuł, który brzmi: Odkryj, co ludzie chcą przed Tobą zataić, i dowiedz się czegoś więcej o sobie. Do tego wszystkiego, na okładce czytamy jeszcze o „magii emocji”. Wszystko to kojarzy się z kiepskim poradnictwem, a właściwie pseudo-poradnictwem w dziedzinie tzw. rozwoju osobistego, a raczej w opanowywaniu sztuki manipulowania innymi. Nazwisko autora sugerowało mi, że zawartość książki może być jednak inna. Paul Ekman jest profesorem psychologii, zajmującym się badaniem świata ludzkich emocji dłużej niż ja żyję na tym świecie. Jest niekwestionowanym autorytetem w badaniach nad ekspresjami mimicznymi, czyli nad tym, jak emocje uwidaczniają się na twarzy. Pamiętając to wszystko, jeszcze z czasów studiów, postanowiłam dać Emocjom ujawnionym szansę.
Jako, że okazało się, że to jednak nie książka typu poradnik, to lektura trochę mi zajęła. Czytałam, co jakiś czas robiąc krok w tył, bo, żeby dotarły do mnie czytane treści, musiałam przypomnieć sobie te już przeczytane. I nie jest to zarzut! Autor opiera się na swoich wieloletnich badaniach naukowych, dostarcza solidną dawkę wiedzy. Jeśli ktoś oczekiwałby po lekturze tej książki, że odkryje, jak manipulować innymi, jak odkrywać, to, co inni zataili i korzystać z tego dla swoich celów, to raczej się zawiedzie. Podtytuł jest jednak mylący! Należałoby dla ścisłości dodać, że podtytuł w polskiej wersji jest mylący, bo ten w oryginale brzmi: Recognizing faces and feelings to improve communication and emotional life. Nie jestem tłumaczem, i daleko mi do takiej znajomości angielskiego, ale przetłumaczyłabym to jednak inaczej. Rozumiem, że chodzi o to, by książka sprzedawała się również poza środowiskiem akademickim, które zna nazwisko Ekmana, ale czy to aby na pewno adekwatny sposób promowania tego, co autor chce przekazać czytelnikom?
Ekman w Emocjach ujawnionych stawia sobie cztery cele. Chce pomóc ludziom w zwiększaniu samoświadomości nadciągających emocji. Po drugie ważna jest kwestia możliwości wyboru swojego zachowania, gdy jesteśmy pod wpływem emocji, tak by nie krzywdzić innych, ale móc osiągać swoje cele. Ponadto Ekman chce wspierać czytelnika w uwrażliwianiu na uczucia innych. Po czwarte, co bardzo ważne, zachęca do ostrożności w wykorzystywaniu zdobytych informacji na temat uczuć innych osób. Uczciwie muszę napisać, że nie są to cele, które osiągniemy samym przeczytaniem książki. Zresztą autor nam tego nie obiecuje. Bardzo też przestrzega przed poczuciem pewności co do motywów, jakimi ktoś się kieruje. Nawet, jeśli dzięki obserwacji ekspresji mimicznej, odkryjemy czyjeś emocje, nadal nie wiemy skąd się wzięły. Solidne podstawy naukowe i ostrożność w interpretacjach przekonują mnie do książki Ekmana najbardziej.
Co do samej treści książki, to skupia się ona na znaczeniu wspomnianych już ekspresji mimicznych. Autor referuje nam pokrótce wyniki swoich badań w różnych kulturach, analizuje, kiedy ulegamy emocjom, jak zachowujemy się pod wpływem emocji. Kolejne rozdziały poświęcone są emocjom takim jak: smutek, gniew, zaskoczenie i strach, wstręt i pogarda oraz radosne emocje (których wyróżnia aż szesnaście). Przy każdej emocji możemy szczegółowo zanalizować, jak przejawiają się one na twarzy. Na końcu zawarty jest rozdział dotyczący kłamstwa, ale i tu muszę ostrzec, nie znajdziecie tam cudownych sposobów na to, jak odkryć, że inni kłamią. Ale to dobrze, bo pseudo-psychologii jest naprawdę na półkach w księgarniach wystarczająco wiele. Ostatnie strony książki to test czytania z twarzy – niełatwy, ale interesujący!
Podsumowując, do lektury książki zachęcam wszystkich tych, którzy chcą poszerzyć swoją świadomość w zakresie emocji, niekoniecznie wybierając się drogą na skróty. Emocje ujawnione pomogą przede wszystkim w nauce rozpoznawania emocji u innych i u siebie. Co, do radzenia sobie z emocjami, to raczej potraktowałabym tę książkę jako wstęp, nie jest to jej główny wątek. Ale, aby sobie radzić, trzeba najpierw wiedzieć z czym! Warto uszczknąć coś dla siebie z wiedzy, którą Ekman zgromadził przez lata.
Jako, że okazało się, że to jednak nie książka typu poradnik, to lektura trochę mi zajęła. Czytałam, co jakiś czas robiąc krok w tył, bo, żeby dotarły do mnie czytane treści, musiałam przypomnieć sobie te już przeczytane. I nie jest to zarzut! Autor opiera się na swoich wieloletnich badaniach naukowych, dostarcza solidną dawkę wiedzy. Jeśli ktoś oczekiwałby po lekturze tej książki, że odkryje, jak manipulować innymi, jak odkrywać, to, co inni zataili i korzystać z tego dla swoich celów, to raczej się zawiedzie. Podtytuł jest jednak mylący! Należałoby dla ścisłości dodać, że podtytuł w polskiej wersji jest mylący, bo ten w oryginale brzmi: Recognizing faces and feelings to improve communication and emotional life. Nie jestem tłumaczem, i daleko mi do takiej znajomości angielskiego, ale przetłumaczyłabym to jednak inaczej. Rozumiem, że chodzi o to, by książka sprzedawała się również poza środowiskiem akademickim, które zna nazwisko Ekmana, ale czy to aby na pewno adekwatny sposób promowania tego, co autor chce przekazać czytelnikom?
Ekman w Emocjach ujawnionych stawia sobie cztery cele. Chce pomóc ludziom w zwiększaniu samoświadomości nadciągających emocji. Po drugie ważna jest kwestia możliwości wyboru swojego zachowania, gdy jesteśmy pod wpływem emocji, tak by nie krzywdzić innych, ale móc osiągać swoje cele. Ponadto Ekman chce wspierać czytelnika w uwrażliwianiu na uczucia innych. Po czwarte, co bardzo ważne, zachęca do ostrożności w wykorzystywaniu zdobytych informacji na temat uczuć innych osób. Uczciwie muszę napisać, że nie są to cele, które osiągniemy samym przeczytaniem książki. Zresztą autor nam tego nie obiecuje. Bardzo też przestrzega przed poczuciem pewności co do motywów, jakimi ktoś się kieruje. Nawet, jeśli dzięki obserwacji ekspresji mimicznej, odkryjemy czyjeś emocje, nadal nie wiemy skąd się wzięły. Solidne podstawy naukowe i ostrożność w interpretacjach przekonują mnie do książki Ekmana najbardziej.
Co do samej treści książki, to skupia się ona na znaczeniu wspomnianych już ekspresji mimicznych. Autor referuje nam pokrótce wyniki swoich badań w różnych kulturach, analizuje, kiedy ulegamy emocjom, jak zachowujemy się pod wpływem emocji. Kolejne rozdziały poświęcone są emocjom takim jak: smutek, gniew, zaskoczenie i strach, wstręt i pogarda oraz radosne emocje (których wyróżnia aż szesnaście). Przy każdej emocji możemy szczegółowo zanalizować, jak przejawiają się one na twarzy. Na końcu zawarty jest rozdział dotyczący kłamstwa, ale i tu muszę ostrzec, nie znajdziecie tam cudownych sposobów na to, jak odkryć, że inni kłamią. Ale to dobrze, bo pseudo-psychologii jest naprawdę na półkach w księgarniach wystarczająco wiele. Ostatnie strony książki to test czytania z twarzy – niełatwy, ale interesujący!
Podsumowując, do lektury książki zachęcam wszystkich tych, którzy chcą poszerzyć swoją świadomość w zakresie emocji, niekoniecznie wybierając się drogą na skróty. Emocje ujawnione pomogą przede wszystkim w nauce rozpoznawania emocji u innych i u siebie. Co, do radzenia sobie z emocjami, to raczej potraktowałabym tę książkę jako wstęp, nie jest to jej główny wątek. Ale, aby sobie radzić, trzeba najpierw wiedzieć z czym! Warto uszczknąć coś dla siebie z wiedzy, którą Ekman zgromadził przez lata.
Leaders' Magazine. HR-Sprzedaż-Zarządzanie 2013-10-21
Metoda Sedony. Twój klucz do satysfakcjonującego życia
„Metoda Sedony” to książka, która nie należy do tych cienkich, ma stron przeszło 390. Oprócz nazwijmy to tekstu podstawowego możemy znaleźć tu również wykresy, dopiski na boku kartki trochę przypominające ramki, ale opatrzone tylko kreskami u góry i na dole (odseparowane od tekstu podstawowego) oraz inne dodatki (chociażby te przypominające wydarte kartki z zeszytu).
Znaleźć tu możemy na początku tak zwane Rekomendacje później informację komu książka ta jest dedykowana, mamy tu również zdjęcie tejże postaci, a w dalszej części pozycji znajdziemy kilka wiadomości odnoszących się do tej osoby. Dzieło Hale Dwoskina zawiera także: Podziękowania, Przedmowę autorstwa Jacka Canfielda, Komentarz autora, Wstęp. Po czym przedstawiona została właściwa treść publikacji. Tytuły poszczególnych części książki przedstawia się następująco: Część I – Kurs Metody Sedony, Część II – Praktyczne zastosowania. Na końcu pozycji znajdziemy zaś między innymi kilka informacji o autorze.
Oryginalny tytuł publikacji to: „The Sedona Method: Your Key to Lasting Happiness, Success, Peace and Emotional Well – Being”, na tyle jest to istotne iż dokładnie przetłumaczony tytuł znajduje się w Przedmowie i nie znając jego wersji oryginalnej może to trochę wprowadzić zamieszania. Bo jaka książka została tam wspomniana? Wiedząc jednak jak wygląda oryginalna nazwa książki to zamieszanie znika.
Na stronicach „Metody Sedony” przedstawiono, wspomniano, skąd wzięła się w ogóle ta metoda. Dość istotnym jest, że możemy również znaleźć tu stwierdzenie żeby nie brać niczego za pewnik tylko sprawdzić. To trochę uspokoiło moje obawy wobec tej książki. Nie narzuca ona niczego, tylko ukazuje czego można spróbować w swym życiu.
Dość ważnym zagadnieniem w tej pozycji są emocje, a swoistym słowem kluczem z czym można łączyć prezentowaną tu treść to uwalnianie. Ukazane zostało jak w tym wypadku patrzy się na to pojęcie oraz przedstawiono jak można do niego podejść.
Choć chwilami może się wydawać, że za dużo jest tu swoistego przekonywania jaka ta metoda jest świetna (w niby ramkach ukazane są wypowiedzi różnych osób, które prezentują w czym ta metoda im pomogła) to myślę, że podchodząc z dystansem do prezentowanych treści można spróbować przedstawionych tu technik uwalniania. W niektórych miejscach możemy znaleźć także wzmiankę jak metoda ta działa szybko i jest prosta w stosowaniu… Jednak w innych partiach tekstu znaleźć można informacje, że im dłużej jest ona stosowana tym lepiej działa. Tym samym można zastanawiać się czy rzeczywiście jej działanie jest takie szybkie.
Z lektury tej książki można wynieść informacje, które mogą się przydać czytelnikowi. Można również spróbować prezentowanego tu ‘uwalniania’. Nie liczyłabym jednak na żaden cud, że po samej lekturze czy jednym zastosowaniu tego co zostało zaprezentowane nagle nasze życie stanie się różowe, słodkie i bajkowe. Jeśli jednak mamy jakieś „problemy” z naszymi emocjami i odczuciami zawsze można spróbować tego co zostało tu zawarte „a nuż, widelec” w czymś nam pomogą te działania. Albo przynajmniej staniemy się bardziej świadomi tego co odczuwamy względem pewnych sytuacji.
Znaleźć tu możemy na początku tak zwane Rekomendacje później informację komu książka ta jest dedykowana, mamy tu również zdjęcie tejże postaci, a w dalszej części pozycji znajdziemy kilka wiadomości odnoszących się do tej osoby. Dzieło Hale Dwoskina zawiera także: Podziękowania, Przedmowę autorstwa Jacka Canfielda, Komentarz autora, Wstęp. Po czym przedstawiona została właściwa treść publikacji. Tytuły poszczególnych części książki przedstawia się następująco: Część I – Kurs Metody Sedony, Część II – Praktyczne zastosowania. Na końcu pozycji znajdziemy zaś między innymi kilka informacji o autorze.
Oryginalny tytuł publikacji to: „The Sedona Method: Your Key to Lasting Happiness, Success, Peace and Emotional Well – Being”, na tyle jest to istotne iż dokładnie przetłumaczony tytuł znajduje się w Przedmowie i nie znając jego wersji oryginalnej może to trochę wprowadzić zamieszania. Bo jaka książka została tam wspomniana? Wiedząc jednak jak wygląda oryginalna nazwa książki to zamieszanie znika.
Na stronicach „Metody Sedony” przedstawiono, wspomniano, skąd wzięła się w ogóle ta metoda. Dość istotnym jest, że możemy również znaleźć tu stwierdzenie żeby nie brać niczego za pewnik tylko sprawdzić. To trochę uspokoiło moje obawy wobec tej książki. Nie narzuca ona niczego, tylko ukazuje czego można spróbować w swym życiu.
Dość ważnym zagadnieniem w tej pozycji są emocje, a swoistym słowem kluczem z czym można łączyć prezentowaną tu treść to uwalnianie. Ukazane zostało jak w tym wypadku patrzy się na to pojęcie oraz przedstawiono jak można do niego podejść.
Choć chwilami może się wydawać, że za dużo jest tu swoistego przekonywania jaka ta metoda jest świetna (w niby ramkach ukazane są wypowiedzi różnych osób, które prezentują w czym ta metoda im pomogła) to myślę, że podchodząc z dystansem do prezentowanych treści można spróbować przedstawionych tu technik uwalniania. W niektórych miejscach możemy znaleźć także wzmiankę jak metoda ta działa szybko i jest prosta w stosowaniu… Jednak w innych partiach tekstu znaleźć można informacje, że im dłużej jest ona stosowana tym lepiej działa. Tym samym można zastanawiać się czy rzeczywiście jej działanie jest takie szybkie.
Z lektury tej książki można wynieść informacje, które mogą się przydać czytelnikowi. Można również spróbować prezentowanego tu ‘uwalniania’. Nie liczyłabym jednak na żaden cud, że po samej lekturze czy jednym zastosowaniu tego co zostało zaprezentowane nagle nasze życie stanie się różowe, słodkie i bajkowe. Jeśli jednak mamy jakieś „problemy” z naszymi emocjami i odczuciami zawsze można spróbować tego co zostało tu zawarte „a nuż, widelec” w czymś nam pomogą te działania. Albo przynajmniej staniemy się bardziej świadomi tego co odczuwamy względem pewnych sytuacji.
swiatairi.blogspot.com 2013-11-08
Nic prostszego. Od obwodu elektrycznego do pierwszego robota
Robotyka staje się coraz popularniejszym hobby. Widać to już nie tylko na
Forbocie. Od kilku lat możemy obserwować więcej tematycznych książek i
artykułów w prasie technicznej. Tym razem miałem okazję zapoznać się z
nowością wydawnictwa Helion, jaka ukazała się w ubiegłym tygodniu. Książka
pod obiecującym tytułem "Nic prostszego. Od obwodu elektrycznego do
pierwszego robota" jest dziełem Wiesław Rychlickiego - nauczyciela
matematyki. Książka jest dość cienka, więc recenzja również nie będzie zbyt
długa.
Zdecydowanie mogę powiedzieć, że książka ta jest bardzo dobrym kursem
całkowitych podstaw elektroniki. Odbiega od innych pozycji tego typu. Kurs
ten przypomniał mi moje początki. Również zaczynałem od podpinani małych
żaróweczek pod różne baterie, a takie właśnie zadania przygotowane zostały
dla czytelników na samym początku. W kolejnych rozdziałach autor zajął się
podstawowymi zagadnieniami elektroniki. Omawiane są połączenia szeregowych,
równoległe oraz inne podstawowe prawa przydatne początkującym. Nie pominięto
również podstaw fizycznych związanych z prądem elektrycznym. Sporo
poświęcono również na omówienie jednostek stosowanych w elektronice.
Książka wzbogacona została w opis zagadnień przydatnych tylko dla
elektroników-robotyków. Mowa między innymi o przeliczaniu prędkości robota
zależnie od prędkości silnika i wielkości kół. Opisane zostały również typy
spotykanych przekładni oraz robotów.
To co rzuciło mi się w oczy to bardzo duża ilość zdjęć oraz ilustracji,
które stworzone zostały przez autora. Jest to jedna z nielicznych książek o
elektronice, którą spokojnie poleciłbym bardzo młodemu, przyszłemu
robotykowi. Byłbym spokojny o to, że po lekturze nie zostanie on zniechęcony
do dalszych prac.
Tytułowa budowa robotów może jednak zawieść niektórych czytelników.
Zabierając się za lekturę książki proponowałbym traktować ją jako
ilustrowany kurs elektroniki, w którym na sam koniec w ramach nagrody
będziemy mogli zbudować proste roboty(?). Zastanawiam się jednak czy słowo
to nie jest tutaj nadużyciem. Pierwszy "robot" jest popularną konstrukcją
składającą się z silnika wibracyjnego zamocowanego na szczoteczce. Druga
konstrukcja, to budowa małego podwozia z dwoma silnikami. Jednak ostatecznie
moim zdaniem jest to jedynie część mechaniczna z małym dodatkiem -
czujnikami pozwalającymi na omijanie przeszkód. Projekt dobry dla
początkujących. Jednak według mnie zabrakło czegoś więcej.
Książkę uznać mogę jako bardzo dobry kurs podstaw elektroniki. Liczne
ilustracje będą bardzo pomocne dla początkujących. Po lekturze całości można
jednak czuć mały niedosyt. Osoby, które po przeczytaniu tego kursu
elektroniki uznają, że potrzebują czegoś więcej na temat robotyki kierują do
wcześniej recenzowanych książek.
Podsumowanie
Dużą zaletą tej pozycji jest również jej niska cena. Książka jest cienka,
więc nie powinna nikogo zniechęcić swoją objętością. Ciężko byłoby wskazać
mi zbędne fragmenty, uważam, że materiał został dobranych rozsądnie i nie
znajdziemy tu zbędnych fragmentów. Biorąc pod uwagę ilość ilustracji, zdjęć
i jasność przekazu polecam pozycję "Nic prostszego. Od obwodu elektrycznego
do pierwszego robota" jako pierwszy kurs elektroniki każdego początkującego
robotyka. Kolejne informacje czytelnicy będą mogli zdobyć z Internetu lub
innych książek, a wszystko dzięki dobrym podstawą zdobytym podczas lektury
recenzowanej pozycji.
Forbocie. Od kilku lat możemy obserwować więcej tematycznych książek i
artykułów w prasie technicznej. Tym razem miałem okazję zapoznać się z
nowością wydawnictwa Helion, jaka ukazała się w ubiegłym tygodniu. Książka
pod obiecującym tytułem "Nic prostszego. Od obwodu elektrycznego do
pierwszego robota" jest dziełem Wiesław Rychlickiego - nauczyciela
matematyki. Książka jest dość cienka, więc recenzja również nie będzie zbyt
długa.
Zdecydowanie mogę powiedzieć, że książka ta jest bardzo dobrym kursem
całkowitych podstaw elektroniki. Odbiega od innych pozycji tego typu. Kurs
ten przypomniał mi moje początki. Również zaczynałem od podpinani małych
żaróweczek pod różne baterie, a takie właśnie zadania przygotowane zostały
dla czytelników na samym początku. W kolejnych rozdziałach autor zajął się
podstawowymi zagadnieniami elektroniki. Omawiane są połączenia szeregowych,
równoległe oraz inne podstawowe prawa przydatne początkującym. Nie pominięto
również podstaw fizycznych związanych z prądem elektrycznym. Sporo
poświęcono również na omówienie jednostek stosowanych w elektronice.
Książka wzbogacona została w opis zagadnień przydatnych tylko dla
elektroników-robotyków. Mowa między innymi o przeliczaniu prędkości robota
zależnie od prędkości silnika i wielkości kół. Opisane zostały również typy
spotykanych przekładni oraz robotów.
To co rzuciło mi się w oczy to bardzo duża ilość zdjęć oraz ilustracji,
które stworzone zostały przez autora. Jest to jedna z nielicznych książek o
elektronice, którą spokojnie poleciłbym bardzo młodemu, przyszłemu
robotykowi. Byłbym spokojny o to, że po lekturze nie zostanie on zniechęcony
do dalszych prac.
Tytułowa budowa robotów może jednak zawieść niektórych czytelników.
Zabierając się za lekturę książki proponowałbym traktować ją jako
ilustrowany kurs elektroniki, w którym na sam koniec w ramach nagrody
będziemy mogli zbudować proste roboty(?). Zastanawiam się jednak czy słowo
to nie jest tutaj nadużyciem. Pierwszy "robot" jest popularną konstrukcją
składającą się z silnika wibracyjnego zamocowanego na szczoteczce. Druga
konstrukcja, to budowa małego podwozia z dwoma silnikami. Jednak ostatecznie
moim zdaniem jest to jedynie część mechaniczna z małym dodatkiem -
czujnikami pozwalającymi na omijanie przeszkód. Projekt dobry dla
początkujących. Jednak według mnie zabrakło czegoś więcej.
Książkę uznać mogę jako bardzo dobry kurs podstaw elektroniki. Liczne
ilustracje będą bardzo pomocne dla początkujących. Po lekturze całości można
jednak czuć mały niedosyt. Osoby, które po przeczytaniu tego kursu
elektroniki uznają, że potrzebują czegoś więcej na temat robotyki kierują do
wcześniej recenzowanych książek.
Podsumowanie
Dużą zaletą tej pozycji jest również jej niska cena. Książka jest cienka,
więc nie powinna nikogo zniechęcić swoją objętością. Ciężko byłoby wskazać
mi zbędne fragmenty, uważam, że materiał został dobranych rozsądnie i nie
znajdziemy tu zbędnych fragmentów. Biorąc pod uwagę ilość ilustracji, zdjęć
i jasność przekazu polecam pozycję "Nic prostszego. Od obwodu elektrycznego
do pierwszego robota" jako pierwszy kurs elektroniki każdego początkującego
robotyka. Kolejne informacje czytelnicy będą mogli zdobyć z Internetu lub
innych książek, a wszystko dzięki dobrym podstawą zdobytym podczas lektury
recenzowanej pozycji.
forbot.pl 2013-11-20